niedziela, 8 listopada 2009
Na lewo most, na prawo most
Na prawo jest ten slynny most na rzece Kwai (czyt. kłee), poniewaz od soboty jestem w Kanchanaburi. Kan, jak je pieszczotliwie nazywaja miejscowi, lezy na mocno obleganym szlaku turystycznym, co oznacza swietne zaplecze uslugowe, mnogosc barow dla podroznikow z zachodu, no i oczywiscie mnogosc tych ostatnich.
Najwieksza atrakcja jest oczywiscie most kolejowy, wybudowany, jak cala Kolej Smierci, przez alianckich jencow wojennych. Most w calosci przywieziono z Jawy, a jeszcze w czasie wojny zostal zbombardowany i czesciowo zniszczony. Brakujace przesla zastapiono nowymi i mostem nadal trzy razy dziennie przetacza sie pociag. Podczas budowy Kolei Birmanskiej zginelo blisko siedem tysiecy jencow, zmuszanych przez Japonczykow do morderczej pracy. Przy swiatyni Chai Chumphon dziala muzeum JEATH, uzmyslawiajace okrucienstwa wojny. Obrazy malowane przez jencow, a ilustrujace ich los, sa naprawde poruszajace. A dziwna nazwa pochodzi od pierwszych liter narodowosci uczestniczacych w budowie kolei: Japonia, Anglia (England), Ameryka i Australia, Tajlandia oraz Holandia.
Ale nie zajmuje sie tutaj jedynie rozwazaniem okrucienstw wojny. Wczoraj odwiedzilam lezaca poza miastem wykuta w skale swiatynie Wat Tham Mangkorn Thong. Mialam nadzieje zobaczyc wyjatkowy pokaz wykonywany przez unoszaca sie na wodzie mniszke, lecz zamiast mniszki byl mnich, a zamiast pokazu czolganie sie przez jaskinie "na zapleczu" swiatyni. Mimo sporego dysonansu planow z zastana rzeczywistoscia wycieczke zaliczylam do udanych. Tym bardziej, ze odwiedzajace swiatynie razem ze mna trzy Tajki podrzucily mnie z powrotem do miasta wynajeta taksowka! Tu dygresja: Tajom wydaje sie okropnie smutne i niezrozumiale to, ze podrozuje sama i opiekuja sie mna jak swoja. Pewnie chca mi w ten sposob oslodzic samotnosc.
Dzien dzisiejszy byl naprawde cudny! Wstalam przed switem, aby o brzasku znalezc sie na moscie, ubiegajac spiochow i wycieczki. Potem pobieglam na dworzec i pojechalam w miejsce proroczo wysnione przez moja Mame - nad wodospad Erewan. W rzeczywistosci to wiele wodospadow, lub - zaleznie od nomenklatury - jeden, ale siedmiostopniowy. Na kazdym z poziomow splywajaca woda tworzy baseny, a ze wspinaczka w gore wodospadu byla meczaca, wraz z tlumem tajskich i tlumkiem zachodnich turystow wskoczylam do wody. Raz nawet zupelnym przypadkiem, noga mi sie omsknela na mokrym kamieniu, wiec przy okazji wypralam buty. Po raz pierwszy w zyciu widzialam tez malpy zyjace na wolnosci! Ucieszylam sie jak dziecko.
Planujacym odwiedziny w Kan polecam restauracje Apple's, gdzie pracuje uroczy ladyboy o imieniu Jenny. Odkad go poznalam, mam nowy cel zyciowy: kupic sobie spodnie, jakie on nosi!
I na koniec temat, ktory cieszyl sie duza popularnoscia wsrod czytelniczek/-kow chinskiego bloga. Ledwo zdazylam sobie uswiadomic, ze nie spotkalam jeszcze ani razu moich "ulubionych" zwierzatek, a tu prosze bardzo: lezy pod stolem, na plecach, chyba przyszedl tu dokonac zywota, bo ja nie skrocilam jego cierpien. Ladny okaz, ze 2,5 cm, czulki jeszcze dluzsze ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz