Zeby w pelni dostosowac sie do tajskosci wypadu, zafundowalam sobie masaz, zjadlam talerz olbrzymich langustynek sprzedawanych z czolna, pozarlam trzy porcje mrozonego soku kokosowego, a zwienczeniem wieczoru bylo tytulowe safari. Po zapadnieciu zmroku wsiadlam na lodz wypelniona glownie tajskimi nastolatkami i wyruszylam na obserwacje robaczkow swietojanskich. Wahalam sie, bo co w tym niby takiego ciekawego, ale w polowie rejsu bylam juz kompletnie zauroczona. Drzewa oblepione swietlikami wydaja sie z daleka swiecic wlasnym, pulsujacym swiatlem. Nie wciagnelam sie jednak w obserwacje przyrodnicze az tak, jak moje wspolpasazerki, ktore co chwila piszczaly - jak mniemam - ojej, jakie sliczne! o jejusku, leci do nas, leci do nas!
Nowy dzien zaczal sie bardzo wczesnie, ok. 6 rano otwarto skladane drzwi wychodzace wprost na glowny kanal i nawet w mojej pakamerze zrobilo sie jasno. Stosunkowo. Niecala godzine pozniej pojawili sie mnisi, oczywiscie w czolnach, jak co rano zbierajacy ofiarowane im przez wiernych pozywienie.
Dowiedzialam sie rowniez, ze tajemnicze stwory z kanalow nocuja na drzewach i maja dlugie pazury!
Edzia, pytanie: czy mogę sprzedać linka do Twojego bloga znajomym? nawet tacy, co Cię nie znają, chcą czytać... Nie wspominając już o mojej Mamie:) Sciskam, d
OdpowiedzUsuńOczywiscie, jak najbardziej!!
OdpowiedzUsuń