wtorek, 17 listopada 2009

Dwa dni atypowych rozrywek w Chiang Mai

Wreszcie na polnocy!

Chiang Mai przyjemnym miastem jest, a przede wszystkim mozna tu sprobowac troche mniej typowych rozrywek.

Wczorajszy dzien spedzilam na przyrzadzaniu (i konsumowaniu) szesciu przepysznych tajskich potraw: zrobilam pad thai, pikantna i kwasna zupe z krewetkami, smazonego kurczaka z nerkowcami, smazone lecz nie tluste "sajgonki", czerwone curry z mlekiem kokosowym i dwoma rodzajami baklazana (zaden nie wygladal jak baklazan...) i sticky rice z mango na deser. Razem z poznana przy garach Stacy poszlysmy tez porozmawiac z mnichami w Wat Suan Dok, skonczylo sie na ponad dwugodzinnej ozywionej dyskusji z mnichem z Birmy. Jesli pamiec mnie nie myli, styl zycia buddyjskiego mnicha obwarowany jest 347 zasadami! Najwazniejsza lekcja: nawet jesli zapomnimy nasze uczynki, one o nas nie zapomna.

Niestety moj pobyt w centrum medytacji zostal odwolany, ale za to bylam dzis na masazu w wiezieniu! Naprawde! W Chiang Mai jest wiezienie dla kobiet prowadzace bardzo ciekawy program resocjalizacyjny. Osadzone w nim kobiety ucza sie zawodu, a gdy do konca wyroku pozostaje im nie wiecej niz szesc miesiecy, zaczynaja prace w przyzakladowym salonie masazu. Zarobione przez nie pieniadze sa przez zaklad przechowywane, dzieki czemu po odbyciu kary wiezniarki maja pewne srodki na rozpoczecie nowego zycia. Salon czysciutki, masaz po konkurencyjnje cenie, a masazystki-wiezniarki tak mile, ze nabralam podejrzen co do zasadnosci odbywanej przez nie kary. Wiezienie w ramach programu prowadzi rowniez restauracje, jesli ktos boi oddac sie w rece kryminalistek.

Takze dzis poznalam Davida, ktory pisze angielskie teksty piosenek m.in. dla Dody i idac za jego rada z Soppongu pojade do Pai. Tak wiec dzis czeka mnie druga, ostatnia noc na macie do masazu w salonie Jess, Erica i SW. Moi gospodarze zasluguja wszakze na kilka zdan na ich temat. Mieszka ich w domu z czerwonym dachem nieopodal Wat Phra Sing trojka: Jess, moja oficjalna gospodyni, instruktorka jogi, z ktora mam glownie kontakt telefoniczny; Eric, nauczyciel jogi i masazysta, profesjonalnie zajal sie moim nadwerezonym miesniem, a gdy bralam prysznic, przygrywal mi na bebnach i gitarze; oraz SW, dziennikarz z Birmy, niezwykle opiekunczy, cieply i dyskretny czlowiek, ktory zabral mnie na najlepszy pad thai w miescie. Zakrecony, hippisowski i brudnawy dom, gdzie od razu poczulam sie jak jego pelnoprawny mieszkaniec.

Jutro ruszam do Soppongu odkrywac, jak sie zyje wsrod ludzi z plemienia Lisu.

1 komentarz: