Z pięknego i wciąż mało skażonego turystyką masową Płaskowyżu Centralnego trafiłam do miasta, gdzie cudzoziemcy liczebnie dominują nad ludnością rdzenną, do Hoi An. Tutejsza starówka wpisana została na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, w związku z czym za wstęp pobierana jest opłata. Na szczęście bilety sprawdzane są tylko przy wejściu do wybranych, udostępnionych zwiedzającym domostwach, realizując więc skrupulatnie plan odzyskiwania dolara dziennie, biletu nie nabyłam ;) Co więcej, bezczelnie na krzywy ryj zwiedziłam jeden z domów, podstępnie podszywając się pod włoską turystkę zorganizowaną!
Hoi An, choć niezaprzeczalnie urokliwe pod względem architektonicznym, zostanie jednak w mej pamięci jako miejsce frustrujące. Po pierwsze primo, gdyż drogie, po drugie primo, gdyż nie sposób tu przejść pięciu kroków nie słysząc: madame, what you look for? You want massage? Pedicure only 1 dollar? You want look in my shop? Maybe later? Hello, motorbike?
Hoi An wabi też pokusami: jest tu ok. 300 zakładów krawieckich gotowych w ciągu 24 godzin uszyć dowolny strój na miarę, ponad 100 zakładów szewskich, sprzedających obuwie gotowe i robione na zamówienie, oraz liczne kawiarnie, serwujące europejskie desery. Pierwszym dwóm pokusom oparłam się: wietnamska jakość wykonania pozostawia wiele do życzenia, a zdjęte miary ponoć często się krawcom / szewcom mylą, można więc skończyć z parą butów o 3 rozmiary za dużą, lub sukienką, w którą nie można wejść... Co do trzeciej pokusy... Cóż, sernik oblany czekoladą z kawiarni Cargo jest jednym z milszych wspomnień z Hoi An...
A oto obiecane fotografie:
Japonski kryty most:
Rozbroil mnie ten dwujezyczny opis "dzialow" lokalnego targowiska:
To morze juz w drodze do Hue:
środa, 27 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz