Za mną weekend pełen przygód, jak w tytule. Przygody odbywały się w miejscowości San Gil (prawda, że się nazywa co najmniej ekstrawagancko? Św. Gil?), która jest zagłębiem sportów ekstremalnych.
Przygoda pierwsza: espeleología, czyli grotołażenie. Na dzień dobry usłyszeliśmy, że Cueva de la Vaca to jasknia mokra i tu przypomniało mi się, że podobne ostrzeżenie słyszałam w Tajlandii i faktycznie, było mokro. Ale to, co się działo w Khao Sok to mały pikuś w porównaniu do mokrości tutaj. Zaliczyliśmy: brodzenie w wodzie, czołganie się w wodzie, pływanie w wodzie, wreszcie nurkowanie (trzeba było pokonać 3 metry pod wodą wpław, żeby przedostać się do kolejnej "komnaty", nie powiem, dreszczyk emocji był!), a także picie wody kapiącej z sufitu jaskini. Po wyjściu z jaskini okazało się, że jest oberwanie chmury, więc zanim dotarliśmy z powrotem na przystanek autobusu przynajmniej byliśmy tylko mokrzy, a nie mokrzy i utytłani w jaskiniowym błocie.
Przygoda druga: rafting, czyli spływ rzeką, miejscami rwącą, pontonem. Te kilka chwil kiedy rzeka robiła się wzburzona i biała, było naprawdę emocjonujące, następnym razem mam chrapkę spróbować spływu w bardziej ekstremalnych warunkach. Oczywiście w międzyczasie też padało, ale ponieważ i tak byliśmy przemoczeni, nie robiło to już na nas zbyt dużego wrażenia.
Dygresja: żeby mi wynagrodzić przemoczenie w ciągu weekendu, los sprawił, że w chwili gdy nałożyłam szampon na włosy, wyłączono wodę. Z pianą we włosach ruszyłam do sklepu po worek z wodą, podgrzałam, spłukałam, jak umiałam i wtedy na nowo włączyli wodę... No nic, przynajmniej zaobserwowałam wzmożone zainteresowanie moją osobą na ulicy, a już zaczynało się robić nudno, bo lokalni żigolacy zdążyli się już do mnie przyzwyczaić ;)
Przygoda trzecia: parapente, czyli paralotnia w tandemie z instruktorem. Wyglądało z boku niesamowicie, niektórzy instruktorzy wyczyniali niezłe sztuczki ze swoimi pasażerami, niczym jazda na kolejce górskiej! Niestety nam się trafił albo jakiś ostrożniejszy, albo grypa, na którą się uskarżał zniechęcała go do podniebnych zabaw, gdyż udało mi się go namówić na tylko dwa młynki...
W oczekiwaniu na zdjęcia fruwającej Maliny, które będą za czas krótki, zdjęcia wyjątkowo zabawowego instruktora i jego pasażerki.
Poza zabawami wodno-powietrznymi robiliśmy też różne inne rzeczy, do poczytania w następnym odcinku!
poniedziałek, 14 listopada 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wyobrażam sobie, co przeżywałaś podczas tych sportów - ja natomiast serdecznie się uśmiałam, czytając opisy Twoich wyczynów.
OdpowiedzUsuńGratuluję odwagi. No i na koniec przygody, jaszcze ta z brakiem wody. Hahaha!!! :).
Ano radości było co niemiara! :)
OdpowiedzUsuń