wtorek, 18 maja 2010

Malina na aborygenskiej sciezce

W Darwin, jak wiecie, wsiadlam do samolotu z kangurem na ogonie i polecialam do niewielkiej Alice Springs, ktora jest geograficznym srodkiem Australii. To mile miasteczko lezy w poblizu wygladajacego z lotu ptaka jak gigantyczny nasyp masywu gorskiego, nad rzeka Todd, ktorej nie ma...





W "Alicji", znienacka wyrastajacej posrod pustyni, jeszcze wyrazniej widac rozdzwiek pomiedzy rdzennymi i naplywowymi mieszkancami kontynentu. Wiekszosc Aborygenow, ktorym udalo sie przezyc liczne masakry i starcia z Europejczykami, ulegla niestety pokusie nieznanym im wczesniej "luksusow", takich jak alkohol, narkotyki i fast food. Uzaleznienia przyszly w piorunujacym tempie, gdyz Aborygeni nie mieli wrodzonej odpornosci, jaka mamy my, od pokolen przyzwyczajeni do uzywek. W oddalonych od cywilizacji wspolnotach aborygenskich panuja scisle zasady (zero tolerancji!), osoby nie przestrzegajace ich sa usuwane poza nawias wspolnoty i zmuszone do koczowania w miastach. Praktycznie cale centrum Alice Springs (czyli w sumie 5 ulic) jest zajete przez Aborygenow przesiadujacych calymi dniami na lawkach i kraweznikach. Biali staraja sie nie zwracac na nich uwagi, natomiast Aborygeni stwarzaja wrazenie, jak gdyby wcale bialych nie dostrzegali... Dwa odrebne swiaty... Bardzo mi ta dychotomia i nierownosci spoleczne utrudniaja polubienie Australii.

A z Alice Springs polecialam do najslynniejszego kamienia na swiecie, czyli do Uluru. Nareszcie! I bardzo sie ciesze, ze polecialam, bo najwieksze wrazenie Uluru robi widziany z lotu ptaka, co pozwala docenic w pelni jego monumentalne rozmiary.



Wprowadzilam sie do 20-osobowego dormitorium i ruszylam na blizsze spotkanie ze skalami. Najbardziej urokliwy spacer w Parku Narodowym Uluru - Kata Tjutas to ten wsrod "Wielu Glow", zwany Dolina Wiatrow. Kata Tjutas (czyli w jezyku rdzennych mieszkancow tego terytorium "wiele glow") to imponujace pomaranczowe kopuly, wsrod ktorych panuje spokoj i cisza, przerywane jedynie przez wszedobylskie muszki. Ten mistyczny spokoj emanujacy ze skal pozwala zrozumiec, dlaczego dla tutejszych Aborygenow Kata Tjutas, podobnie jak Uluru, sa miejscem swietym.









Uluru odwiedzilam z bliska pod wieczor, by moc podziwiac jak zmienia kolor w promieniach zachodzacego slonca. Szarawy, w ostatnich promieniach slonca rozblyska jaskrawym oranzem, jak gdyby sam stawal sie zrodlem swiatla.



Z pustyni ruszylam ku Oceanowi Spokojnemu i lasom deszczowym porastajacym gorzyste wschodnie wybrzeze w okolicach Cairns. Tam spotkalam sie znow z Philem i razem wsiedlismy do zabytkowej kolei wspinajacej sie ku malej wioseczce Kuranda, lezacej posrod lasow tropikalnych. Ta podroz byla zdecydowanie najbardziej widowiskowa podroza kolejowa, jaka odbylam! Po drodze 15 tuneli wykutych w skalach, oszalamiajace widoki na wybrzeze i urzekajace wodospady...











Kuranda tetni zyciem pomiedzy 10 rano a 15 po poludniu, kiedy na jej dwoch ulicach kroluja turysci wpadajacy tu jedynie na kilka godzin. Pozniej zycie zamiera, a w wiosce pozostaje jedynie garsc mieszkancow i garstka gosci pozostajacych na troche dluzej. Dziwne, ze tak malo osob decyduje sie na dluzszy tu pobyt, bo naprawde jest tu co robic! Mozna miedzy innymi wybrac sie na spacer nad urokliwy w porze suchej (czyli teraz) i absolutnie imponujacy w porze deszczowej wodospad Barron Falls.





Kuranda jednakze na zawsze pozostanie w mej pamieci dzieki "slawnemu hostelowi pani Miller", w ktorym sie zatrzymalismy. Ten przestronny dom zostal wybudowany w 1907 roku przez wlasciciela tartaku dla jego corki, lecz dosc szybko zostal zaanektowany przez kosciol metodystow jako osrodek mlodziezowy. Chyba jeszcze z tamtych czasow pochodza metalowe lozka pietrowe i wygniecione materace na sprezynach... Od okolo 40 lat dziala tu hostel, niegdys prowadzony zelazna reka pani Miller, a obecnie pozostajacy w stanie artystycznej ruiny.



Nie wiem, kto jest obecnie wlascicielem hostelu, gdyz jego prowadzeniem zajmuje sie Hans, emeryt austriackiego pochodzenia, niegdys hipis i birbant, obecnie filozof i milosnik sztuki epistolarnej, a przede wszystkim ekscentryk par excellence. Wydaje mi sie wielce malo prawdopodobne, bym kiedykolwiek jeszcze musiala nocowac w podobnie zapuszczonym miejscu. Z pewnoscia nie zdecydowalabym sie na nocleg w tym zapomnianym przez bogow porzadku miejscu, gdybym byla sama! Na szczescie Hans oraz przesiadujacy calymi dniami i nocami przed telewizorem domniemany syn wlasciciela, w nieodlacznym plaszczu przeciwdeszczowym i z nieodlaczna laska, okazali sie wariatami raczej niegroznymi, a w blizszym kontakcie nawet sympatycznymi :)
Z Kurandy, znow przez Cairns, przybylismy tu, czyli do Port Douglas. Co za odmiana! To kurort nadmorski z prawdziwego zdarzenia, dokola rosna palmy, paprocie, mangowce i diffenbachie, wsrod ktorych gniazduja papugi i kukabary, a woda w basenie jest czysta i ciepla. Zostajemy tu caly tydzien; caly tydzien bez pakowania i rozpakowywania plecaka! Wczoraj nurkowalismy na rafie Agincourt, jednej z zewnetrznych raf Wielkiej Rafy Koralowej i przyznam, ze sa powody, by zaliczac Wielka Rafe do najpiekniejszych miejsc nurkowych! Podwodne ogrody koralowe ustepuja jedynie tym, ktore widzialam na Surin i choc nie ma tu takiej obfitosci i rozmaitosci zycia morskiego jak na rafie Ningaloo, sama uroda korali dostarcza wystarczajacej ilosci wrazen! W najblizszych planach spacer czteromilowa plaza, rejs jachtem ku zachodzacemu sloncu i obiad z egzotycznymi ptakami w tutejszym ogrodzie zoologicznym. Prawda, ze teraz chcielibyscie zamienic sie ze mna miejscami? ;)
Do uslyszenia z Sydney!

1 komentarz:

  1. ja ! ja ! ja chcę !
    ;-) chętnie zamieniłabym się Edyciu, choć opis Hostelu Pani Miller przypomniał mi film..hmm - A.Hitchcocka !:-D

    Czekałam niecierpliwie na relację z Uluru, ale widzę, że i wszystko "po Uluru" jest zaczarowane.

    OdpowiedzUsuń