czwartek, 29 października 2009
Sen o Warszawie
Przedostatni wieczór spędziłam u Magdy i Tomka (dzięki za rozmowy o łasce wiary, misjach życiowych i gotowości na miłość; do zobaczenia w Siem Reap!), a w drodze powrotnej, w autobusie numer 117, żegnałam się czule z Warszawą. Mijałam okolice najsłynniejszego w kraju stadionu, wspominając wizyty w Małym Hanoi, które do tej pory było mi substytutem wyprawy do Wietnamu. Klub zwany Luzztro, z którego wyszłam kiedyś o świcie na ulice zalane jaskrawym światłem świeżo rozbudzonego, letniego słońca. I inny klub, który się nazywał chyba Stereo, gdzie w czasach zippergate podrywałyśmy facetów "na cygaro". Rotundę, którą po przeprowadzce do Warszawy szybko zapisałam w pamięci jako lokalny odpowiednik lubelskiego baobabu. Działające "od zawsze" przy Marszałkowskiej Centrum Towarów Czeskich i, po sąsiedzku, zupełną dla mnie nowość - klub go-go Chili (czyżby zastąpił bar mleczny Złota Kurka?). Obok mnie, w nastroju dużo mniej sentymentalnym, siedziała kolorowa jak motyl dziewczyna, w kurtce w szkocką kratę i odlotowych butach, wyglądających jak wynik związku lakierowanych czarnych kaloszy z tęczowymi rękawkami do nauki pływania. Na moim przystanku wysiadła wraz ze mną kobieta-Polka, z kiepsko obciętymi włosami ufarbowanymi celem walki z bezlitosnym czasem na kolor kruczego skrzydła, w czarnych spodniach w kant, dzierżąca w dłoni nieodłączny atrybut w postaci plastikowej siatki.Tak to się pożegnałam z Warszawą w przednoc wyjazdu. Został jeden dzień.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A więc odliczamy...!
OdpowiedzUsuńWysokich lotów Malinko ! :)
No i mnóstwa kolorowych doznań dla każdego ze zmysłów. Cmok.