czwartek, 22 grudnia 2011
Zimowisko. Etap 1: Antioquia
Zimowisko zaplanowałam wyjątkowo starannie, ponieważ druga polowa grudnia i pierwsza stycznia to szczyt sezonu turystycznego. Znacie powiedzenie: chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach? Plany wzięły w łeb w chwili, kiedy do wakacji podłączył się Leo. Tak wiec najpierw lot, kupiony przeze mnie z wyprzedzeniem na sympatyczna godzinę 9:05, która nie wymaga zbyt wczesnej pobudki, a jednocześnie gwarantuje wczesny przylot do Medellin. Kiedy Leonardo podjął odważną decyzję o rozstaniu się z praca na całe dwa tygodnie, ten wygodny lot był już wykupiony i pozostała jedynie opcja 6:00 rano. W piątek poprzedzający wylot, na palmy padła plaga czy też zadziała się inna sytuacja kryzysowa, w rezultacie Leo wyszedł z pracy o północy, a oczywiście czekało go jeszcze pakowanie. Kiedy obudziłam się o 3:30, okazało się, ze pracuś śpi smacznie na sofie, a plecak leży pusty obok niego. O 4:30, kiedy powinniśmy już być w taksówce, pakowanie nadal trwało w najlepsze, a o 5 rano, kiedy powinniśmy być już na lotnisku, najlepiej odprawieni, dopiero łapaliśmy na ulicy taksówkę. Nadal uważam, że cudem udało nam się wsiąść do samolotu!
Wsiedliśmy, do dwóch różnych samolotów, bo wg pani z okienka lot o 6:00 rano był pełen i nie mogłam się przesiąść z mojej 9:05 (potem się okazało, ze miejsce obok Leo było wolne...), wystartowaliśmy, wylądowaliśmy i zameldowaliśmy się w mojej, można rzec, stałej miejscówce w Medellin, w 61Prado. Medellin, jak cala Kolumbia, żyje już od paru tygodni Świętami i jak co roku organizuje sławną na cały kraj świąteczną iluminację. W tym roku wg mieszkańców miasta jest kiepściutko, co w zasadzie mogę potwierdzić. Światełek jest dużo i są kolorowe, ale jakoś zupełnie bez polotu.
Z Medellin wybraliśmy się nad Rio Claro, która z powodu obfitych deszczy wbrew nazwie wcale nie jest w obecnej chwili przejrzysta, lecz mętna od niesionego piasku. Nocowaliśmy w naprawdę wyjątkowym miejscu z niczym niezakłóconym widokiem na rzekę i górujący nad nią marmurowy klif - nasz pokój nie miał frontowej ściany. Przyroda stanęła na wysokości zadania: w ciągu 24 godzin widzieliśmy kolibry, jadowitego węża, na którego niemalże nie nastąpiliśmy po ciemku, szafirowe motyle większe od mojej dłoni, ćmy podobnej wielkości (ci, którzy mnie choć trochę znają, mogą sobie wyobrazić mój entuzjazm!), gigantyczną iguanę wylegującą się na zwisającym nad rzeka konarze drzewa i tarantulę konsumującą dżdżownicę o długości przynajmniej 20cm, grubą na palec.
Nieopodal znajduje się Hacienda Napolis, niegdysiejsza wiejska rezydencja narkotykowego króla Pablo Escobara, za czasów jego władania licząca 3000 ha. Pablo pieniędzy miał w brud, więc w swojej hacjendzie miał wszystko, o czym tylko zamarzył: prywatne zoo z zebrami, żyrafami i hipopotamami, wyjątkowo kiczowaty park jurajski z replikami dinozaurów, stajnie, powozownie, a niewykluczone, że i parę krzewów koki gdzieś po kątach rosło. Obecnie hacjenda w okrojonym do 350 ha rozmiarze jest udostępniona zwiedzającym, a dla mnie główną atrakcją (poza różowymi hipopotamami) było mariposario, czyli... hmmm... motylarnia ;-)
W tej chwili jesteśmy w małym, lecz pięknym miasteczku Jardin, które swoja uroda i obfitością flory nie przynosi ujmy swojej nazwie. Bardzo delikatnie obydwoje dziś siadamy, gdyż byliśmy na dość meczącej konnej eskapadzie do jaskini o szumnej nazwie Cueva del Esplendor. Dzień pełen wrażeń! Zaczęło się od... świniobicia, które przeczekałam za rogiem z zatkanymi uszami. Potem wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy ostro pod górę w błocie sięgającym koniom do kostek. Laikom wyjaśnię, że koń ma kostkę tam, gdzie my mielibyśmy kolano, a kolano tam, gdzie powinno być biodro. Po półtorej godzinie przesiedliśmy się na własne nogi i na przemian drapiąc się w gore i zsuwając po błocie w dół, brodząc przez rzekę i skacząc po kamieniach, dotarliśmy do jaskini, do której wpada wodospad. Po takich atrakcjach bardzo smakował nam obiad zapakowany ładnie w palmowe liście, który skonsumowaliśmy nad rzeka.
Po wycieczce odwiedziliśmy farmę naszego przewodnika, który m.in. uprawia kawę. Okazuje się, że ziarna kolumbijskiej kawy dzielą się na trzy kategorie: sort pierwszy idzie w całości na eksport, sort drugi na lokalny rynek, a sort trzeci trafia do świńskich ryjów. W Jardin kawa nie rośnie jak opętana, więc wielu rolników przestawia się na uprawe eksportowego owocu zwanego gulupa (bliski kuzyn marakui).
Jardin to miasteczko bardzo typowe dla krajobrazu Antioquii, gdzie znane wydaje się powiedzenie "zastaw się, a postaw się". Wychodzące na ulice okna domów są szeroko otwarte, żeby każdy mógł podziwiać starannie zaaranżowane wnętrza z wystawką rodzinnej zastawy i sreber. Do mieszkania służą pokoje wewnątrz domu, te zewnętrzne bardziej przypominają wystawę sklepu z wyposażeniem wnętrz lub muzeum. Wieczorami wypada też się pokazać na plaza mayor, czyli głównym placu. Co zamożniejsze rodziny prezentują się dumnie w siodłach, jeżdżąc zebranym kłusem w górę i w dół stromych uliczek, a konisie stukają podkowami i krzeszą iskry na bruku.
Jutro spędzamy kolejny dzień w Jardin, a nocą ruszamy do Cali na największe w Ameryce Południowej święto salsy!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Doczekałam się na trochę ciekawostek z podróży i pięknych fotek, szczególnie te z motylami.,szkoda, ze nie będzie można podziwiać salsy w ruchu. Całuski :)
OdpowiedzUsuńPs. troszkę zazdroszczę Ci tego święta salsy, wiesz jak lubię patrzeć na taniec.. papa