Wreszcie odwiedziłam jedną z najbardziej popularnych kolumbijskich "destynacji", kolonialne miasteczko Villa de Leyva, założone w drugiej połowie XVI wieku i nazwane na cześć pierwszego prezydenta Nowego Królestwa Granady (tak pod władzą Hiszpanów nazywały się kiedyś tereny Kolumbii). Villa de Leyva podczas długich weekendów jest szczelnie wypełniona turystami, głównie z Bogoty, co nie jest takie fajne, ale w okolicach jest wiele ciekawych miejsc, a w samym miasteczku kryje się rewelacyjna francuska piekarnia - drobne uciążliwości były więc z zapasem wynagrodzone!
Pierwszego dnia, z pomocą pracownika lokalnego biura informacji turystycznej i opracowanej przez nie mapy, zaplanowaliśmy szczegółowo nasz objazd okolic. Również pierwszego dnia, już podczas objazdu, zorientowaliśmy się, że ów pracownik z pewnością nigdy nie próbował pokonać polecanej przez siebie trasy, gdyż inaczej wiedziałby, że drogi widniejące na mapie w rzeczywistości nie istnieją, ewentualnie znajdują się w zupełnie innym miejscu. Tak więc zupełnie niezgodnie z oryginalnym planem, po długich i wyczerpujących poszukiwaniach, trafiliśmy do Casa Terracota, architektonicznej fantazji w całości ulepionej z błota :) Co ciekawe, dom choć niezamieszkany, jest w pełni przygotowany do zamieszkania, światło działa, woda jest, w kominku drewno - tylko się wprowadzić!
Następnym przystankiem było prekolumbijskie obserwatorium astrologiczne kultury Muisca, które służyło również odprawianiu rytuałów płodności, nie dziwią więc te niepozostawiające wiele wyobraźni kształty...
Niedaleko Villa de Leyva, a w zasadzie niedaleko wioski Santa Sofía, płyną dwie rzeki, a pomiędzy nimi znajdują się wzgórza jak leżące słonie, których garbem wiedzie ścieżka. Na lewo wąwóz i rzeka, na prawo przepaść, wąwóz i druga rzeka, a górą prowadzi wąskie przejście zwane Paso del Ángel, które w najwęższym miejscu ma nie więcej niż 35cm szerokości. Lepiej nie patrzeć w dół!
Pozostając w tematyce religijnej, w końcu wracaliśmy znad Przełęczy Anioła, odwiedziliśmy siedemnastowieczny klasztor dominikanów Ecce Homo, a następnie ulegając pokusom ciała, znaleźliśmy zaprawdę zacną restaurację serwującą dania kuchni śródziemnomorskiej, gdzie wszyscy trzej kucharze byli wysocy i przystojni, a w powietrzu unosiły się apetyczne zapachy oraz atmosfera skomplikowanych romansów pomiędzy wzmiankowanymi kucharzami i kelnerkami.
Drugiego dnia znów było trochę archeologii i trochę mistycyzmu. Zaczęliśmy od odwiedzin u kronozaura, którego szkielet znaleziono tu ok. 35 lat temu.
Miasteczko Ráquira, zgodnie z nazwą (w języku Chibcha Ráquira to miasto garnków), znana jest z garncarstwa i wyrobów ceramicznych, choć dziś oczywiście i niestety większość sprzedawanych tam pamiątek to masowa produkcja. Samo miasteczko jest śliczne i kolorowe i nie brakuje w nim nawet glinianego Manneken Pisa.
Nieopodal, za górami, za lasami, leży odosobniony i przepiękny klasztor La Candelaria, ufundowany na początku XVII wieku przez zakon augustynów. Co cieszy, jest znakomicie zachowany i otoczony pieczołowitą opieką. W XVII wieku, w wydrążonych w skale jaskiniach, mieszkali tu pustelnicy, a w zakonnych celach nadal można oglądać metalowe bicze zakończone ostrymi kolcami. Dziś w jednym z klasztornych budynków działa wygodny hotel z saunami i jacuzzi.
Weekend zwieńczyliśmy lokalnymi przysmakami - znakomicie przyprawioną kiełbasą zwaną z racji długości longanizą i kolumbijską kaszanką, której jednak daleko do polskiej! Tu kaszanka jest w zasadzie ryżanką, bo kasz tu przecież nie ma, a oprócz ryżu nadziewana jest zielonym groszkiem. W smaku moim skromnym zdaniem jest mało wyrazista, nie wspominając już o braku nieodzownego chrzanu :) Na szczęście już za trzy tygodnie będę mogła pofolgować wytęsknionym kubkom smakowym, ale wcześniej mam nadzieję jeszcze spróbować piranii... Przede mną dwa ostatnie tygodnie pracy i nauki, a potem odwiedziny u Amazonki! Hasta pronto!