Z Kolumbii nad Amazonkę można dotrzeć w zasadzie w jeden sposób, lecąc do Leticii, ostatniego przysiółka i najbardziej wysuniętego na południe punktu kraju. Po wylądowaniu ruszyliśmy od razu do biura Reserva Marasha, gdzie zaplanowaliśmy 3 dni wewnątrz dżungli, z dala od elektryczności i internetu, a blisko natury. Okazało się, że miła dziewczyna przyjmująca naszą rezerwację (opłaconą), zapomniała poinformować kogokolwiek o naszym przybyciu i spokojnie pojechała na urlop, na szczęście dość szybko udało się zorganizować dla nas transport.
Wsiedliśmy na małą łódkę motorową i ruszyliśmy. Pierwsze wrażenie z rzeki - jakaś wąska... Chabazie jakieś po niej pływają... Szybko okazało się, że to jedynie kanał, a nie Amazonka. Wypłynęliśmy na Amazonkę - no lepiej, szerzej, ale cały czas jakoś tak nieszczególnie zachwycająco. Po kolejnej chwili wpłynęliśmy na wielkie jezioro, a po jeszcze jednej dowiedziałam się, że to nie jezioro, ale Amazonka. A po kwadransie okazało się, że widoczny po lewej stronie brzeg, to krawędź wyspy, kiedy zaś ją okrążyliśmy i zobaczyliśmy Amazonkę w całej okazałości, trudno było nam uwierzyć, że to naprawdę rzeka. W szczytowym momencie pory deszczowej rzeka rozlewa się do imponujących kilkudziesięciu kilometrów, my podróżowaliśmy odcinkiem o szerokości od 2,5 do 7 km.
Po pół godzinie z motorówki przesiedliśmy się do małego drewnianego czółna, w całości wykonanego z jednego pnia drzewa i w towarzystwie naszego przewodnika Roberto ruszyliśmy do Marashy. Latem te 4 km oddzielające Marashę od rzeki pokonuje się pieszo, ale ponieważ my udaliśmy się nad Amazonkę jeszcze w sezonie agua alta, nie było po czym chodzić - szeroko pojęte tereny nadrzeczne nadal zalane są wodą, choć w ciągu ostatnich kilku dni jej poziom obniżył się o ok. 1,5 metra.
Reserva Marasha to śródleśny... hmmm... hotel? ośrodek? rezerwat przyrody? Poniekąd wszystko w jednym. Pięknie położona nad malowniczym jeziorem Marasha pozwala doświadczyć bliskości dżungli w bezpiecznym i przytulnym otoczeniu drewnianych chatek na palach. Marasha opiekuje się też różnymi zwierzakami, można więc z bliska zapoznać się z tukanami, tapirami i kapibarami zwanymi też chinguiro, które wyglądają jak gigantyczne morskie świnki i są naprawdę urocze. Są hamaki z widokiem na jezioro, jasne więc chyba, co robiłam, podczas gdy Leonardo i Roberto wybrali się na połów. Wrócili faktycznie obłowieni, w sardynki i piranie. Tak właśnie, piranie, które zjedliśmy na kolację. W jeziorze żyją też wielkie pirarucu, czyli arapaimy, na które poluje się za pomocą harpuna, gdy wynurzając się, by zaczerpnąć powietrza - udało mi się nawet jedną wypatrzeć! Nocą wybraliśmy się na poszukiwanie kajmanów, my nie mieliśmy szczęścia, ale przewodnik towarzyszący gromadce Finów złapał (gołymi rękami) małego kajmanka (ok. metra długości), więc mogliśmy go wszyscy dokładnie obejrzeć. Sprawdziliśmy nawet, czy to on, czy ona - biedak, pewnie później opowiadał kolegom kajmanom o tym, jak uprowadziła go gromada obcych i przeprowadzała na nim eksperymenty medyczne i na pewno nikt mu nie wierzył!
Zachód słońca w Marashy
Sokół
Ary, tu zwane guacamayas
Oswojony i nieco namolny kurak, po naszemu gruchacz siwoskrzydły, o wdzięcznym i swojskim imieniu Tatiana
Wiszące gniazda tkaczy
Żywiące się ślimakami caracoleras
To drzewo lubią bardzo jadowite mrówki. Wyłamujący się spod plemiennych zasad byli przywiązywani do niego, wcześniej obficie nasmarowani miodem...
Potężne liście wiktorii królewskiej, od spodu najeżone ostrymi kolcami
Ochrypnięty i cuchnący hoacyn
"Pięćsetletnie" drzewo
Tukan, mieszkaniec Marashy, niestety podobnie jak ary, miał przycięte lotki
Popołudniowy deszczyk, który trwał całą noc i pół ranka
Kolejny mieszkaniec Marashy, młody tapir
Urocze kapibary, największe gryzonie świata, niegdyś zaliczane do świniowatych
Po trzech dniach w Marashy wróciliśmy nad Amazonkę i popłynęliśmy dalej, do wioski o nazwie Puerto Nariño. To chyba najbardziej czyste miejsce w Kolumbii! Mieszkańcy Puerto Nariño bardzo poważnie podchodzą do zagadnień ekologii i segregacji śmieci, nikt nie rzuca papierków, butelek i opakowań na ziemię, co jest tu niestety powszechne, a w wiosce obowiązuje całkowity zakaz ruchu pojazdów motorowych, wliczając w to skutery. Problemem jest tylko znalezienie czegoś do jedzenia - w wiosce działają tylko dwie restauracje, oferujące niezmiennie zestaw ryż-patacon-bagre (rodzaj suma), w dodatku czynne w dość dowolnych godzinach. Z Puerto Nariño popłynęliśmy nieco bardziej w głąb dżungli, wzdłuż rzeki Amacayacu, by odwiedzić osadę Indian Ticuna o nazwie San Martin de Amacayacu. Osada istnieje od lat siedemdziesiątych, a mieszkający w pobliżu Amazonki Ticuna zajmują się rybołówstwem i rękodziełem. W towarzystwie jednego ze "starszych" wybraliśmy się na krótką wycieczkę do pierwotnej dżungli, poznaliśmy kilka roślin używanych w medycynie naturalnej i do wyrobu odzieży i ozdób, a na koniec wsparliśmy finansowo mieszkańców osady, kupując od nich rozmaite artesanías. Po południu ruszyliśmy natomiast na poszukiwanie różowych delfinów, które zamieszkują Amazonkę. Mieliśmy dużo szczęścia, oraz dobrego przewodnika, gdyż trafiliśmy na przyjaźnie nastawioną grupkę inii, które chętnie pokazywały nam swoje charakterystyczne krótkie płetwy grzbietowe i różowe zabarwienie, odróżniające je (wraz z mocno wydłużonym, spiczastym "nosem") od delfinów morskich. O zachodzie słońca odwiedziliśmy pobliskie jezioro Tarapoto, gdzie w porze suchej delfiny uciekają przed obniżającym się poziomem wody w Amazonce i uznaliśmy zgodnie, że po prostu musimy zjeść cokolwiek, co nie jest sumem i zarezerwowaliśmy powrotne bilety do Leticii.
Poniżej widoki na Puerto Nariño z wieży widokowej oraz obrazki z rzeki Amacayacu.
Ten nieplanowany postój w Leticii okazał się trafionym pomysłem. Wybraliśmy się spacerkiem na brazylijską stronę, do Tabatingi, gdzie rzuciliśmy się z zapałem na brazylijski bufet obiadowy - jedzenie kupuje się na wagę, wybór olbrzymi, a i smakuje pysznie. Tak wygląda blisko kilogram jedzenia (oczywiście nie podołałam zadaniu i połowę wzięłam na wynos):
Następnego dnia przed odlotem do Bogoty zdążyliśmy jeszcze odwiedzić Mundo Amazonico, prywatny ogród botaniczny, gdzie zebrano rośliny lecznicze i ozdobne występujące w lasach amazońskich. Nasz przewodnik, wywodzący się z samego serca dżungli, myśliwy, znachor i miłośnik koki, z pasją opowiadał o zastosowaniu kory, liści i korzeni, a na koniec poczęstował nas przepyszną herbatką ziołową. Towarzyszył nam też Pepe, uratowana z niewoli małpka churuco, która wraz z paroma innymi stworzeniami znalazła tam bezpieczne schronienie. Trudno się było od niego opędzić!
Leticia pożegnała nas słońcem i upałem, Bogota powitała tradycyjnie chłodem i mniej tradycyjnie brakiem deszczu, a jak powita mnie Warszawa? Dobiegło końca moje osiem miesięcy w cieniu Monserrate, pora szykować się na kolejną przygodę!