poniedziałek, 18 stycznia 2010

Gry i zabawy towarzyskie Wietnamu

Zabawa w "wiem, dokąd jedziesz".
Uczestnicy: kierowca motodopa, turystka, w opisywanym przypadku w tej drugiej roli wystąpiłam ja.
Miejsce: przystań promów na wyspie Phu Quoc.
Wiedziałam, do którego hotelu chcę pojechać, więc podałam jego nazwę osaczającym mnie panom mototaxi. Jeden z nich żywo reaguje na hasło Viet Thanh: I know, I know! Uzgadniamy cenę, tłumaczę panu, że po drodze musimy jeszcze zatrzymać się przy banku, gdyż muszę wymienić dolary. OK, mówi pan, podaje mi kask i ruszamy. Po pewnym czasie pan skręca przy szyldzie głoszącym Hiep Thanh. Zaczynam protestować, nie Hiep tylko Viet! Yes, I know, radośnie przytakuje pan moto. Dopiero, gdy pokazuję panu napisaną nazwę, pojawia się na jego twarzy przebłysk autentycznego zrozumienia. I know, uspokaja mnie i ruszamy w dalszą drogę. A bank, przypominam? Yes, I know. Dojeżdzamy do Viet Thanh, gdzie zresztą nie ma wolnych bungalowów, jesteśmy już spory kawałek za miastem, co z bankiem, pytam. Pan patrzy na mnie wzrokiem absolutnie cielęcym. Bank? Pieniądze muszę wymienić? Bank? Wreszcie znajduję wietnamskie słowo oznaczające bank w słowniczku. Pan traci na rezonie, ale przecież "he knows". Znów ruszamy w dalszą drogę, zatrzymujemy się przy bankomacie. Pieniądze wymieniłam następnego dnia rano...

Zabawa w "ile zapłacisz".
Uczestnicy: ta sama turystka, rozliczni usługodawcy.
Przypadek 1: podróżowałam z Can Tho do oddalonego o 30 km Vinh Long. W guesthouse`ie oferowano mi bilet na bezpośredni minibus za 60000 dongów. Podróżujący w przeciwnym kierunku dali cynk o autobusie odjeżdżającym z drugiego brzegu szeroko rozlanego Mekongu za 25000 dongów. Gdy wsiadłam do właściwego autobusu, sympatyczny młody chłopiec poinformował mnie, że przejazd kosztuje 8000, czyli ok. 40 centów. Gdy jednak pan biletowy zaczął zbierać opłatę za przejazd od pasażerów, zażądał ode mnie 20000. Ponieważ a) jadę dalej, niż wszyscy inni, 2) mój plecak zajmuje dodatkowe miejsce, oraz 3) skoro jestem z zagranicy, słuszne jest i sprawiedliwe, bym zapłaciła dużo więcej. Zbijanie tych argumentów było nawet zabawne, a na zakończenie podróży pan biletowy uścisnął mi dłoń, gratulując "wygranej".

Przypadek 2: rano poszłam na kawę do nadrzecznej kawiarni, zamówiłam po wietnamsku, zapłaciłam 8000, zgodnie z wywieszonym nad drzwiami cennikiem. Po południu wróciłam na drugą kawę, tym razem podano mi od razu menu w języku angielskim, z ceną 12000 za kawę. Zaprotestowałam, kelner wyjaśnił, że cennik znad drzwi jest nieaktualny. Znów zaprotestowałam, wszakże rano był aktualny. Kelner spojrzał na zegarek, była 16:02 i oznajmił, że są dwie stawki, a taryfa popołudniowa obowiązuje od 16:00. Gdy na to dictum roześmiałam się, wręczając panu 8000, pozostali klienci pokazali mi wzniesione w geście aprobaty kciuki: zrozumiałam zasady narodowej gry i znów "wygrałam".

Walki kogutów
Tym razem to nie przenośnia i nie będzie to humorystyczna anegdotka. Jak w całym regionie, walki kogutów są tu zarówno popularne jak i nielegalne. A tak po prawdzie są legalne, nielegalne jest natomiast obstawianie wyników walk (hazard jest prawnie zabroniony w Wietnamie). Pasjonaci tego "sportu" zdobywają, lub tracą, prawdziwe fortuny: zakłady idą o miliony dongów, a dobry, waleczny kogut kosztuje nawt 1000 dolarów! Kariera koguciego zawodnika trwa średnio rok, gdyż walki toczą się na śmierć i życie. Ale co to za rok! Dobry kogut jest uwielbiany przez właściciela, noszony na rękach niczym niemowlę, troskliwie pielęgnowany, czule muskany, do dnia, gdy wykrwawi się na arenie lub z niej ucieknie, przynosząc przegraną i hańbę właścicielowi. Koniec jest taki sam, jak w przypadku pospolitej kury grzebiącej spokojnie całe życie w ziemi - w woku...

2 komentarze:

  1. :D - tak trzymaj, przynajmniej dopóty, dopóki nie zrekompensujesz sobie utraty trzydziestu dolców ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nauka nie poszła w las, brawo!
    ciekawe, czy ten zestresowany kogut jest smaczniejszy.:)

    OdpowiedzUsuń