poniedziałek, 8 listopada 2010

Zdjęcia, zdjęcia

Fotorelacje z podróży stopniowo trafiają już do galerii na Picasie.

wtorek, 13 lipca 2010

Wszyscy mówią "bula"



W poszukiwaniu prawdziwego, jak najmniej skażonego turystyką Fidżi, ruszyłam wbrew tłumom na wschód, omijając szerokim łukiem najpopularniejsze archipelagi Yasawas i Mamanucas. Skutkiem tej decyzji znalazłam się najpierw na wyspie Ovalau, na wschód od "głównej" wyspy kraju, Viti Levu.

Pierwsze parę dni spędziłam w żyjącej wspomnieniami dumnej historii pierwszej stolicy Fidżi, cichej, spokojnej i raczej sennej Levuce. Turystów tu bardzo niewielu, więc pojawienie się nowej twarzy jest od razu odnotowane. Zrazu byłam powszechnie brana za niejaką Carolyn, która dotarła do Levuki dwa dni przede mną i okazała się być bujną blondynką.




Najpopularniejszym sportem na Fidżi jest rugby. Jak Wam się podoba "piłka", którą grają dzieci?

Zatrzymałam się w najstarszym hotelu na Fidżi, zwanym Royal, a nie Colonial, jak mi się błędnie zdawało. Hotel od trzech pokoleń znajduje się w rękach tej samej rodziny i niektóre elementy jego wyposażenia zdają się pamiętać dzień otwarcia...


Mój pokój w Royalu

Jadalnia, salon i pokój bilardowy z olbrzymim stuletnim stołem do snookera mogłyby opowiedzieć wiele historii z awanturniczych czasów kolonizacji! Jedną z tych opowieści przytoczę za Waszym domniemanym przyzwoleniem.

Na początku 19. wieku wioskę Lovoni położoną wewnątrz krateru wulkanu, a osławioną brutalnością i krwiożerczością mieszkańców, odwiedził protestancki misjonarz. Gawędził sobie miło z wodzem wioski, znanym z wielkiego apetytu kanibalem, którego bardzo zaciekawiło wieczne pióro duszpasterza. Chcąc sobie zjednać wodza, misjonarz podał mu pióro "do potrzymania", a tenże wetknął je sobie we włosy. Rozmowa dobiegła końca i misjonarz bez zastanowienia i ostrzeżenia sięgnął po swoją własność. Nie wiedział, że dotknięcie włosów i głowy jest tutaj największą obrazą. Oburzony wódz chwycił za maczugę i roztrzaskał chrześcijańską głowę, po czym spożył nieszczęsnego misjonarza na obiad.

A propos krwiożerczości, w wodach Pacyfiku wokół Ovalau gęsto jest od rekinów (głównie white-tip reef sharks), ale i na nie wpływa zrelaksowana atmosfera: leniwie podpływały do nas podczas nurkowań, przyglądały się niekiedy ciekawie, a częściej obojętnie i niespiesznie powracały do swoich rekinich zajęć. Przyznam się Wam jednak, że tak niesamowita ich bliskość i obfitość (podczas jednego z zanurzeń straciłam rachubę!) wywołuje dreszczyk emocji, choć ten gatunek nie stanowi zagrożenia dla ludzi. Fidżyjczycy żartują, że ich rekiny, tak jak oni, piją kavę i dlatego są takie łagodne. O kavie będzie za chwilę.

Z Levuki lokalny odpowiednik azjatyckich songthaewów zabrał mnie do małej wioseczki Silana, gdzie Seru i Sala prowadzą "agroturystykę", wspierani przez piątkę dzieci. (Ich najmłodszy synek, zwany Billy Boy, wygląda zupełnie jak Mowgli z "Księgi Dżungli".) Ponieważ byłam jedynym gościem, zamieszkałam w zaskakująco dobrze wyposażonym, choć raczej czystym inaczej, przestronnym domku z nieczynną termą (powrót do zimnych pryszniców). Moi przemili gospodarze gotowali dla mnie smaczne fidżyjskie potrawy, których obfitość budziła lekkie obawy, że może chcą mnie najpierw podtuczyć, a potem... ;) Poznałam też tu smak naparu ze świeżych liści cytrynowych, za którym będę tęsknić.

W niedzielę wybrałam się z rodziną do kościoła. Według Seru na Fidżi jest "tysiąc" odłamów religii chrześcijańskiej, a moi gospodarze należą do Kościoła zwanego Assembly of God. Lub House of God. Lub coś podobnego ;) Już z daleka słychać było muzykę i głośne śpiewy dobiegające z drewnianej szopy mieszczącej kościół. Przez pierwszą godzinę zgromadzeni śpiewali i klaskali w ręce. Potem głos zabrał trochę onieśmielający pastor (prywatnie brat Seru), od czasu do czasu krzykiem i groźbami przypominający wiernym o miłosierdziu Boga. Pastor grzmiał przez godzinę, po czym przyszła pora na śpiewy, pełną uniesień, okrzyków i łez modlitwę w intencji chorych mieszkańców wioski, zebranie datków dyskretnie schowanych w małych, brązowych kopertach i po blisko trzech godzinach padł sygnał do rozejścia. Wszyscy uścisnęli sobie dłonie, błogosławiąc i tak dobiegło końca poranne nabożeństwo. Sala i jej córki wybrały się do kościoła jeszcze raz po południu, lecz ja jednak wolałam przetestować mój hamak zawieszony na plaży.












Zachody słońca w Silanie

Inny dzień upłynął nam pracowicie pod znakiem kokosa. Poznałam tu nowe sposoby na wykorzystanie tej pożytecznej rośliny. Do znanych mi już zastosowań (sok z młodego kokosa do gaszenia pragnienia oraz kokosowe mleko i śmietanka do gotowania) doszły następujące: zarodek kiełkującego kokosa jest pożywny i łatwo dostępny, a ze startego miąższu dojrzałych orzechów prostym domowym sposobem wytapia się olejek kokosowy. I właśnie tym się zajęliśmy. Najpierw należy zebrać spod drzew dojrzałe kokosy. Później trzeba je obrać z łupin i rozłupać. Maczetą. Następnie zasiada się do specjalnej tarki i trze, trze, trze... Starty miąższ zostawia się na słońcu, a potem wyciska z niego przez szmatkę (a w naszym przypadku chyba przez starą halkę...) śmietankę, którą gotuje się, ciągle mieszając, aż powstanie oczekiwany produkt końcowy, czyli wonny olejek, oraz produkt uboczny - smakowite kokosowe "skwarki". Na oleju kokosowym można smażyć np. cassavę (maniok) pozostałą z obiadu, lecz moja buteleczka zostanie pieczołowicie wtarta w skórę i włosy - moje i spokrewnionych dam - z nadzieją na rewelacyjne rezultaty ;) Dodam, że pomagałam jak najbardziej czynnie, o czym zaświadczyć mogą otarte palce!

Na jeden dzień wróciłam do Levuki, by w tutejszej chińskiej restauracji dać odpocząć kubkom smakowym oraz by zaznać luksusu ciepłego prysznica w Mary's Lodge, a następnie popłynęłam na maleńką Caqalai (wym. "thangalai").

Caqalai można obejść dookoła w 15-20 minut. Otoczona jest złotą, piaszczystą plażą, a zaledwie kilka - kilkanaście metrów od niej zaczynają się piękne ogrody koralowe. Na wysepce jest jedyny "ośrodek wypoczynkowy", prowadzony przez Kościół Metodystyczny, bliżej niesprecyzowana, lecz niewielka, liczba pracowników i garstka starannie wyselekcjonowanych gości. Mieszkaliśmy w przaśnych trzcinowych chatkach krytych strzechą. Brzmienie konchy przywoływało nas na posiłki, a po kolacji był czas na fidżyjską muzykę (na trzy gitary, instrumenty perkusyjne i tyle głosów, ilu chętnych i odważnych) i kavę.






Caqalai i moja bure na plaży

Kava to narodowy napój Fidżi, nie mający nic wspólnego z kawą. To napar ze sproszkowanych korzeni pieprzu metystynowego, który wygląda jak brudna woda i smakuje trochę pieprzowato, po którym język cierpnie, nerki pracują jak najęte, oczy robią się ociężałe i zaczyna się robić sennie... Podobno po kavowej libacji można zapomnieć własne imię. Regularne jej nadużywanie natomiast rozleniwia, co w pewnej mierze tłumaczy wszechobecną na wyspach atmosferę relaksu. Kiedyś kava towarzyszyła jedynie ważnym okazjom rodzinnym i społecznym, dziś staje się poważnym problemem, z którym rząd Fidżi próbuje walczyć.






Zachody słońca na Caqalai i wieczorni muzykanci

Moja codzienna rutyna na Caqalai, oprócz posiłków i wieczornej rozrywki, była nieskomplikowana. Sporo czytałam, pływałam z maską i rurką i podglądałam ryby, robiłam rundki wokół wysepki w towarzystwie tutejszych psów, trochę posiedziałam w wygodnym fotelu na plaży, trochę pobujałam się w hamaku, trochę poleżałam na piaseczku... Wakacje, proszę państwa! A ponieważ Drogi Ubezpieczyciel zwrócił mi niedawno koszty wizyty u lekarza w Australii, zafundowałam sobie ostatnie nurkowania w czasie tej podróży. Choć niestety wciąż przede mną pierwsze spotkanie z mantami, te ostatnie nury były godnym końcem wieńczącym dzieło (ze względu na nerwowość Siostry nie opiszę bardzo bliskich spotkań trzeciego stopnia z rekinami ;P)!




Jeden z wyspiarskich psów złapany na próbie kłusownictwa ;)


Licznym wężom morskim sąsiadująca z Caqalai maciupeńka Snake Island zawdzięcza swoją nazwę.




Podczas odpływu można było do miniaturowej Snake Island dotrzeć niemalże suchą stopą, a w drodze powrotnej, płynąc, podziwiać przepiękne rafy koralowe i zamieszkujące je kolorowe ryby.




Totem, jak sądzę, choć się nie upieram przy tej niesprawdzonej teorii

Po dwóch tygodniach wyspiarskiego błogostanu wróciłam na Viti Levu i na trzy ostatnie dni zatrzymałam się nieopodal stolicy, Suvy. To właśnie tam, w Raintree Lodge, rozłożona w hamaku w rozmiarze king size, nad stawem pokrytym liliami wodnymi, tworzyłam relację z pobytu na wyspach Fidżi. Te ostatnie dni upłynęły mi głównie na rozmyślaniach nad nieuchronnym i tak bliskim końcem mojej Wielkiej Przygody, lecz udało mi się także zmobilizować do działania. Zwiedziłam Muzeum Fidżi, gdzie można obejrzeć maczugi i kamienie, na których spokojni i pokojowo nastawieni mieszkańcy Fidżi rozłupywali czaszki swoich wrogów, oraz widelce kanibalów. Milutko :) Wybrałam się również do chronionego lasu tropikalnego w Colo-i-Suva, osławionego napadami i rozbojami, gdzie nad moim bezpieczeństwem czuwał strażnik parku narodowego, uzbrojony w maczetę!




To, proszę Państwa, sławne miejsce - kręcono tu pierwsze sceny filmu "Anakonda 2" :)



Oczywiście odwiedziłam też obowiązkowo miejskie targowisko, gdzie oczy raduje widok kolorowych warzyw i egzotycznych owoców, i gdzie można napić się bardzo soczystego soku z kumkwatów(G. i M. zrozumieją aluzję do soczystych soków!).





Obejrzałam też musztrę i paradę służb mundurowych... Myślę, że wedle zamysłu projektantów mundurów mają one ułatwić misję zabijania wrogów śmiechem!



I tak dobiegł końca mój pobyt na malowniczych wyspach Fidżi. Końca dobiegła też moja Wielka Podróż, którą miałam wielką przyjemność Wam i relacjonować. Dziękuję Wam wszystkim za nieustające wsparcie w drodze, Wasza "obecność" na moim blogu była dla mnie bardzo ważna! Do zobaczenia w Polsce :) Kwiaty i oklaski dla Czytelników!

czwartek, 8 lipca 2010

Cala prawda o podrozowaniu na Fidzi ;)

Tak sie przemieszcza:



a tak sie nocuje:





Nocuje sie oczywiscie lepiej, ale podrozuje faktycznie takimi autobusami, zupelnie jak w Tajlandii!

PS: Niewiele ponad doba pozostala do wylotu... Wierzycie?! Bo ja nie!

środa, 30 czerwca 2010

Pocztowka z Fidzi



Kochani, mam dla Was juz pierwsza obszerna i arcyciekawa relacje, z rekinami, kokosami, kanibalami i misjonarzami, ale niestety tutejszy komputer nie polubil sie z moim telefonem, gdzie ta relacja jest zapisana :( Na razie wiec jedynie zapewnienia o moim jak najlepszym samopoczuciu i obrazek z plazy w Silanie. Cmok.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Moje wielkie fidżijskie wakacje!

Ostatni przystanek... 18 dni odpoczynku i relaksu na rajskich plażach pacyficznych wysp... Ponieważ, jak sadzę i mam nadzieję, będę głównie w miejscach pozbawionych dostępu do Internetu i na relację będziecie musieli poczekać być może do mojego powrotu do kraju, oto plany:

Ląduję, jak chyba każdy, kto leci na Fidżi, w Nadi na wyspie Viti Levu. Ponieważ nie jest to ciekawe miejsce, już z samego rana następnego dnia planuję wsiąść do autobusu jadącego do stolicy kraju, Suvy i tam (trzymamy kciuki!) chcę zdążyć na prom płynący ku niewielkiej wyspie Ovalau. Tam najpierw zatrzymam się w Hotelu Kolonialnym i ponurkuję, a później przeniosę się do małej wioski na północy wyspy, gdzie pomieszkam wśród jej przemiłych mieszkanców przez dni kilka. Z Ovalau popłynę na maleńką wysepkę Caqalai, gdzie Kościół Metodystyczny (sic!) prowadzi jedyny pensjonat, czyli kolejne kilka dni w chatce na plaży. Należy mi się! W drodze powrotnej zatrzymam się na parę dni w okolicach Suvy, a stamtąd pojadę wprost na lotnisko. I wtedy dopiero się zacznie... Czekają mnie 3 loty, dwa z nich ponad jedenastogodzinne, a w Warszawie znajdę się dopiero po 36 godzinach w podróży! Choć wedle lokalnych czasów w Nadi, Los Angeles, Londynie i Warszawie, moja podróż potrwa niewiele ponad dobę: wylatuję z Fidżi o 22:00 czasu lokalnego 10 lipca, a w Warszawie ląduję 11 lipca o 22:30 ;) Nadal czekam na pomysły na spędzenie 8 godzin na lotnisku LAX! Na razie prowadzi sugestia wycieczki do Santa Monica, jeśli będę mogła opuścić lotnisko... Pozdrawiam i ściskam Was wszystkich mocno!

niedziela, 20 czerwca 2010

Pożegnanie z Nową Zelandią

Słynny pociąg Overlander przywiózł mnie z Wellington z powrotem do Auckland. Pokonanie 681km, 352 mostów i 14 tuneli zabrało ponad 12 godzin. Dziś czas na uzupełnienie braków w plecaku i gruntowne przepakowanie go - głęboko na sam spód chowam znów ciepłe ciuchy, a na wierzchu zostawiam kostium kąpielowy, maskę i fajkę. Pora na...

sobota, 19 czerwca 2010

Lata dwudzieste, lata trzydzieste



Przez całą drogę z Taupo do Napier (miasta o niedokończonej nazwie ;>) siedziałam z nosem przyklejonym do szyby. Krajobraz widziany z okien autobusu rozpościerał się na trzech planach. Na pierwszym - zielone wzgórza usiane białymi punktami owiec. Wzgórza stopniowo nabierały bardziej dramatycznych kształtów, wyrastając ponad granicę sosnowych lasów. W tle wyłaniały się wysokie, skaliste góry okryte pierzyną śniegu. Nagle wzgórza niemalże pionowo zbiegły ku oceanowi i znalazłam się w leżącej nad Pacyfikiem "światowej stolicy Art Deco". Obiecałam Wam wyjaśnić, skąd takie zagęszczenie budynków o jednolitej architekturze.

3. lutego 1931 w Napier i pobliskim Hastings zadrżała ziemia. Trzęsienie ziemi o sile blisko 8 stopni w skali Richtera kompletnie zniszczyło całe centrum miasta. Niezwłocznie przystąpiono do jego odbudowy i w ciągu zaledwie paru lat w miejscu drewnianych edwardiańskich willi stanęły budynki wzniesione w przeżywającym wówczas rozkwit stylu Art Deco. Spacer po niewielkim centrum Napier to przyspieszony kurs architektury tego okresu.











Z niemalże równym entuzjazmem "zwiedziłam" znajdujące się na plaży odkryte baseny z termalnie podgrzewaną słoną wodą oraz tutejsze Centrum Art Deco, gdzie dostałam zawrotu głowy wśród rozmaitych cudeniek w moich ulubionych stylach Art Deco i Art Nouveau. Bez duchowego wsparcia ze strony nieobecnego Phila, który zawsze pilnował, bym nie przepuściła ostatniego grosza, nie było łatwo... Oczywiście z pustymi rękami stamtąd nie wyszłam ;)



Piszę do Was rozłożona w wygodnym fotelu, przed sobą mam panoramiczne wykuszowe okno, a z niego widok na morze oddzielone od blisko 90-letniej drewnianej willi jedynie wąską drogą. W pokoju jest kominek, miło więc tu i przytulnie. Moja sypialnia, którą dzielę z miłą Niemką, jest na pierwszym piętrze; mamy pościel w różyczki i elektryczne koce, a do snu kołysze nas szum fal... Nie, nie odwiedzam zamożnych krewnych w ich nadmorskiej rezydencji; takie luksusy trafiają się w niektórych hostelach w Nowej Zelandii! Jestem na samiuteńkim dole Półocnej Wyspy (Południowa Wyspa w zasięgu wzroku!) nieopodal Wellington.


Na pierwszym planie wyspa Mana, a za nią, oddzielona Cieśniną Cooka, Południowa Wyspa.


W tle widać, jak się zdaje, ośnieżone szczyty Południowej Wyspy, ale w rzeczywistości odbijają one swiatło zachodzącego słońca.

Jak na stolicę NIE przystało, Welly jest niewielkie i przyjazne. Stromą kolejką wjechałam do Ogrodu Botanicznego. Krętą ścieżką zeszłam ku osławionemu "Ulowi" (to reprezentacyjne skrzydło Parlamentu, wybudowane w latach 70 wśród licznych kontrowersji; na zdjeciu ponizej).



Zwiedziłam Parlament, mijając się w kuluarach z odwiedzającym Nową Zelandię prezydentem Chin. Niemalże cały dzień spędziłam w Te Papa, ultranowoczesnym i interaktywnym muzeum narodowym. Dokonawszy tego wszystkiego, wsiadam jutro z samego rana do pociągu nie byle jakiego, który powiezie mnie z powrotem do Auckland, gdzie uzupełnię ten wpis zdjęciami. A bientot!

niedziela, 13 czerwca 2010

Cala zima bez ognia



Tak wiec czekam sobie w Taupo na dobra pogode, ktora pozwoli wybrac sie na prawdopodobnie najslynniejszy gorski szlak w Nowej Zelandii - Tongariro Crossing. Zimno jest, noca nawet sa przymrozki, ale Nowozelandczycy sa najwyrazniej wielkimi optymistami i nie widza potrzeby montazu centralnego ogrzewania. Tak, w przemilym hostelu, w ktorym sie zainstalowalam nie ma ogrzewania! Na szczescie wygodne lozka, dodatkowe koldry, luksusowe lazienki i sympatyczna zaloga (a przede wszystkim zabojczo przystojny Norweg Lars, ktory wyglada raczej na Hiszpana ;>) wynagradzaja przejmujacy chlodek. Poza tym, ponoc spanie w niskich temperaturach dobrze wplywa na urode ;)

W przerwach pomiedzy opadami deszczu wybralam sie na spacer wzdluz rzeki Waikato, najdluzszej w Nowej Zelandii. Rzeka ma przepiekny, szmaragdowy kolor w miejscach, gdzie plynie spokojnie, a tam, gdzie kaskadami spada w dol, jest bialo-blekitna jak lod. Wodospady Huka niosa tak potezna ilosc wody, ze w ciagu jednej minuty moglaby wypelnic trzy baseny olimpijskie!





Niedaleko od miasta do rzeki wpada niewielki strumien i nie byloby w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, ze strumien jest goracy. Tak wiec po dosc dlugim spacerze (ok. 11km) z przyjemnoscia wykorzystalam chwilowe rozpogodzenie, zrzucilam cieple ciuszki i wskoczylam do naturalnego jacuzzi pod golym niebem... Niezwykle przyjemnie i za darmo!

Dzisiejszy dzien niestety przyniosl niedobre wiesci: w wysokich gorach wciaz zla pogoda, wieja zbyt silne wiatry, by moc ruszyc na szlak, a na poprawe warunkow dluzej juz czekac nie moge. Tak wiec pozostanie mi jedynie wspomnienie Parku Tongoriro i jego wulkanicznych szczytow widzianych z oddali.



Na pierwszym planie olbrzymie jezioro Taupo, a nie morze, choc fale moglyby swiadczyc inaczej.

Jutro ruszam do Napier - miasta prawie w calosci zbudowanego w stylu Art Deco, a dlaczego tak jest, dowiecie sie juz niedlugo!

czwartek, 10 czerwca 2010

Kia ora, folks!



W powietrzu czuc wyczuwalny zapach siarki. Okolica spowita jest klebami bialej, gestej pary. Tu i owdzie slychac bulgotanie wrzacej wody i... blota. Gdzieniegdzie goraca woda pod olbrzymim cisnieniem wybucha w powietrze kilkudziesieciometrowymi slupami. Nie, nie trafilam do piekla (co niektorzy zlosliwi mi wroza!), lecz do najbardziej aktywnego geotermalnie miejsca w Nowej Zelandii, niewielkiego i bardzo widowiskowego miasta Rotorua.



Jest tu tak wiele do zobaczenia i do zrobienia, ze przynajmniej tydzien (i mala fortune...) latwo by tu przepedzic. Z powodu limitow zarowno czasowych jak i finansowych, ograniczylam sie do spacerowania wzdluz Siarczanej Zatoki, relaksu w pieknych termalnych basenach Polinesian Spa oraz wizyty we wciaz zywej maoryskiej wiosce o dosc skomplikowanej nazwie Te Whakarewarewatanga O Te Ope Taua A Wahiao. W skrocie wioska, zamieszkana przez Maorysow z plemienia Tuhourangi - Ngati Wahiao, nazywa sie Whakarewarewa, co rowniez skutkuje polamaniem jezyka, na szczescie nazwe mozna skrocic jeszcze bardziej do Whaka. Choc wioska jest popularna atrakcja turystyczna, zycie jej mieszkancow toczy sie po swojemu. Kapia sie w termalnych wodach, w goracych zrodlach gotuja warzywa, zawiniete wczesniej w muslin i zawieszone we wrzatku na sznurkach, a pare wydobywajaca sie z ziemi wykorzystuja do gotowania tradycyjnych potraw zwanych hangi.







W wiosce obejrzalam tez pokaz tradycyjnych tancow i spiewow maoryskich, ktore bardzo przypominaja te rodem z Hawajow, ale w koncu Maorysi z tamtych stron tu przybyli... A dla wielbicieli mojej niegasnacej urody, zdjecie wraz z maoryska dziewica i wojownikiem ;)



Na zakonczenie optymistyczny akcent, oby byl dobrym znakiem na niedaleka przyszlosc, gdyz ruszam w gory, na osniezone Przejscie Tongariro: