niedziela, 28 marca 2010

Raj odnaleziony



Ja wiedzialam, ze tak bedzie! Normalnie czulam, ze tak to sie skonczy, przeczucie jakies, czy co? Oj, mialo byc patetycznie, entuzjastycznie i poetycznie, a wyszlo tak jakos niespecjalnie... Tak czy owak, udalo mi sie odnalezc raj na malezyjskiej wyspie Tioman. Dziwna to troche wyspa... Dobrze znana, popularna wsrod mieszkancow KL i Singapuru, zaliczona kilka lat temu przez "Time" do kilku najpiekniejszych wysp swiata, a mimo to wciaz nie nadto turystyczna... Zeby byla jasnosc miedzy nami: poczytuje to Tiomanowi za zalete, nie wade! Na wyspie jest kilka miejscowosci i tak naprawde wiekszosc z nich zyje z turystow, jednak wyspa nie jest oblepiona szczelnie kurortami i osrodkami, jak na przyklad tajskie Lipe, Phi Phi czy Lanta. Sa tu jedne z najlepszych w kontynentalnej Malezji miejsc nurkowych, jednakze pod woda nurkowie nie wpadaja na siebie nieustannie, jak to niekiedy sie dzieje w popularnych centrach nurkowych. Co wiecej, Tioman przygarnie kazdego: tych zamoznych, ktorzy moga zatrzymac sie w ekskluzywnym osrodku z polem golfowym, basenami i innymi szykanami, tych srednio sytuowanych, ktorzy za niezbyt duze pieniadze moga wynajac naprawde wygodny, schludny i pieknie polozony bungalow, jak i wedrowcow "za jeden usmiech", takich jak ja :) Nasz bungalow stoi tuz przy plazy, oddzielony od niej jedynie waska drozka, do morza podczas przyplywu mamy moze 5 metrow. Z okna widok taki, prawda, ze niezgorszy? ;)



Mamy lazienke, wygodne lozko, stolik z lustrem i wiatrak, na ganku plastikowe krzeselka, skladany stolik i (moj wlasny!) hamak, i placimy 30 ringgitow za noc. Dzienny budzet na Tiomanie to 50-55 ringgitow, czyli 40-45zl. Za 100 ringgitow dziennie mozna tu mieszkac i zywic sie na naprawde niezlym poziomie!

Oprocz niewygorowanych cen i pieknych zachodow slonca (fotografie na dole posta), Tioman oferuje mnostwo innych atrakcji. Wspomnialam juz o nurkowaniu, mozna tutaj tez uprawiac wspinaczke oraz lazikowac. Oczywiscie zdazylam juz najwyrazniej zapomniec o zmeczeniu po "spacerze" w Taman Negara i z entuzjazmem ruszylam na szlak laczacy "nasza" wioske z najbardziej urokliwa wioska na wyspie, Juara. Szlak mierzy 7km i przecina wyspe "w pasie". Czesc trasy wiedzie posrod przepieknej dzungli, zamieszkalej przez urocze, choc bezczelne makaki, gibony, potezne jaszczurki (ktore z upodobaniem odwiedzaja smietniki w wioskach...) i wiewiorki: malutkie i szare, oraz duze, czarno-biale. W Juarze zatrzymalismy sie na noc, tym razem nasz bungalow stal bezposrednio na plazy!




[ujscie rzeki do morza]




[mali rybacy]

Rankiem ruszylismy z powrotem ku Air Batang, gdyz wzywaly nas nury zaplanowane na dwa kolejne dni. Postanowilismy wrocic droga, laczaca obie miejscowosci i wiem, ze nigdy wiecej tego bledu nie powtorze! Wprawdzie po dwoch godzinach droga zaczela wreszcie wiesc w dol, ale pod takim katem, ze zaczelam zalowac, ze nadal nie wspinamy sie w gore ;)

Z uzupelnionymi zapasami magnezu (czy potasu?), bowiem codziennie na kolacje jest rybka (ulubiona: blekitny merlin w sosie taucheow), ruszamy jutro na podboj Singapuru, a stamtad juz za chwileczke, juz za momencik... na poludniowa polkule! Tak dobiega konca azjatycka przygoda...

A oto obiecane zachody slonca:







poniedziałek, 22 marca 2010

Droga do Indii



Tak oto znalezlismy sie w Melace, portowym miescie o historii naznaczonej kolejnymi "przyjacielskimi przejeciami" przez (kolejno) Portugalczykow, Holendrow i Anglikow. W skrocie historia ta wyglada nastepujaco: port w Melace radzil sobie doskonale, stal sie wiec lakomym kaskiem dla kolonizatorow. Pierwsi zdobyli go Portugalczycy i za ich wladstwa port nieco podupadl. Chcac sie pozbyc intruzow, Malajowie poprosili o pomoc Holendrow, ktorzy przejeli wladanie nad portem. Upadek portu nadal postepowal. Na koncu pojawili sie Anglicy, ktorzy postanowili dokonczyc dziela, wysadzili wiekszosc fortec i innych zabudowan obronnych, i zajeli sie... uprawa herbaty.

Ciesnina, nad ktora lezy Melaka, nadal jest najkrotsza droga z Pacyfiku do Indii, port nadal dziala, lecz Melaka nie jest juz poteznym miastem handlowym, ktorym niegdys byla. Obecnie wydaje sie czerpac zyski glownie z masowo ja odwiedzajacych turystow, glownie lokalnych. Podczas weekendu slawna ulica targowa Jonkers Walk w chinskiej dzielnicy trudno jest sie przecisnac nie torujac sobie drogi lokciami. Opisywana jako jedno z najpiekniejszych i najbardziej urokliwych miast Malezji, Melaka stala sie scena dla jednego z najglupiej spedzonych dni mojej podrozy!

Zacznijmy jednak od poczatku: bedac w Kuala Lumpur, zmeczeni potwornym upalem, przekonywalismy sie nawzajem, ze 18 ringgitow za wstep do parku motyli jest zbyt duzym obciazeniem dla naszego budzetu. W Melace, jak przeczytalismy w broszurze zdobytej w biurze informacji turystycznej, jest jeden z najpiekniejszych na swiecie parkow motyli, a wstep kosztuje jedynie 5 ringgitow! Tak wiec, drugiego dnia pobytu w Melace, ruszylismy do parku motyli... Dzien nalezy zaczac od sniadania, pomaszerowalismy wiec do upatrzonej dzien wczesniej milej nadrzecznej restauracji, ktora okazala sie zamknieta. Zawrocilismy wiec i pomaszerowalismy w druga strone, szukajac innej upatrzonej restauracji, serwujacej slawne na cala okolice dim sumy [chinskie pierozki z rozmaitymi nadzieniami] i gigantyczne pao [drozdzowa klucha z nadzieniem]. Ten lokal na szczescie dzialal, dim sumy owszem, byly bardzo smaczne, natomiast pao nie sprostalo swojej renomie. Z jedynie 45-minutowym opoznieniem w stosunku do zamierzonego planu wsiedlismy do autobusu jadacego na dworzec autobusowy. Autobus, jak sie okazalo, jezdzi po okreznej trasie, zwiedzilismy wiec po drodze cala Melake, lacznie z portugalska dzielnica lezaca na jej obrzezach. Po kolejnych 45 minutach bylismy juz na dworcu i tutaj zaczely sie dziac sceny dantejskie! Pouczeni przez pania z informacji turystycznej, znalezlismy autobus nr 19, ktory mial nas dowiesc do parku motyli. Po okolo kwadransie pojawil sie pan bileter i rozwial nasze zludzenia: ten autobus do parku nas nie dowiezie, bowiem konczy trase ok. 3 km wczesniej. Mozemy te 3 km przejsc, albo zlapac inny autobus (i tu przestalismy pana rozumiec). Wysiedlismy wiec i ruszylismy na poszukiwanie wlasciwego autobusu. Wszystkie tropy wskazywaly jednakze na autobus linii 19! Probowalismy doczekac sie innego autobusu, ktory ponoc jechal do parku motyli, ale po pol godzinie zrezygnowalismy z czekania i postanowilismy wziac byka za rogi (kilka godzin pozniej okazalo sie, ze faktycznie tam jechal...). Wsiedlismy do kolejnego pojazdu z numerem 19, ktorego kierowca potwierdzil, ze do parku motyli nie dojezdza, ale moze nas wysadzic przy parku zwanym Mini Malezja (miniatury slawnych malezyjskich budowli). Tak tez sie stalo. Okazalo sie, ze wysiedlismy na skraju trasy ekspresowej... Nadal pelni optymizmu ruszylismy jej skrajem w nadziei, ze uda nam sie zlapac stopa (na polnocy bylo to dziecinna zabawka!). Po kwadransie (a slonce prazylo, ile tylko sil mialo...) znalazl sie mily czlowiek, ktory zaoferowal sie nas podwiezc, ale park byl mu nie po drodze, wiec po chwili znow znalezlismy sie na skraju drogi ekspresowej, przed znakiem nakazujacym skrecic w inna droge ekspresowa. Tak wiec ruszylismy dalej, przeskakujac barierki, ku parkowi motyli, ktory zdawal nam sie byc mirazem... Kolejne proby zlapania stopa skonczyly sie negocjacjami (bezskutecznymi...) z dwoma taksowkarzami, z ktorych jeden nie mial bladego pojecia, gdzie chcemy dotrzec, ale namawial, bysmy mimo wszystko sprobowali, za 20 ringgitow. Wreszcie zlitowala sie nad nami chinska rodzinka, ktora wlasnie do parku motyli zmierzala! Dotarlismy wiec wreszcie do mitycznego parku i dowiedzielismy sie na miejscu, ze bilet dla cudzoziemcow kosztuje 10 ringgitow. Coz, teraz nie moglismy juz zrezygnowac, choc bylo dla nas jasne, ze suma wydatkow zwiazanych z dotarciem do Taman Rama-Rama zbliza sie bardzo niebezpiecznie do 18 ringgitow, kwoty, ktora w KL uznalismy za wygorowana! Nic to, zaplacilismy, weszlismy, motyle byly piekne, ale ogrod byl raczej ogrodkiem... Nie wiem, czy spedzilismy w nim 5 minut... Za nim natomiast znajdowalo sie dosc przygnebiajace mini-zoo, z nieszczesliwymi zwierzakami trzymanymi w mocno nieciekawych warunkach. Czym predzej pognalismy do wyjscia, po drodze probujac oswobodzic mala wydre, ktora bezblednie komunikowala nam, ze bez naszej pomocy nie uda jej sie odzyskac wolnosci, niestety druty siatki byly zbyt grube :( Po wyjsciu z parku okazalo sie, ze jestesmy na tej pierwszej drodze ekspresowej, czyli skakanie przez barierki i spacer po estakadzie byly zupelnie zbyteczne... Po dluzszej chwili zatrzymal sie przed nami samochod, ktory dowiozl nas do przystanku autobusowego, na ktorym wysiedlismy 3 godziny wczesniej. Po kolejnych dwoch godzinach bylismy z powrotem w Melace, w nastrojach dosc grobowych...

Na szczescie w Melace znalezlismy dwa miejsca, ktore wydatnie poprawily nam humor: rewelacyjna indyjska restauracje, w porze lunchu serwujaca taki to zestaw (tak, na lisciu banana!):



oraz multipleks (ceny biletow od 6 ringgitow, czyli 5,40zl), gdzie obejrzelismy najnowszy film Petera Jacksona "The Lovely Bones". Nie udalo mi sie natomiast zafundowac ostatniego, jak sadze, w trakcie tej podrozy masazu; a to czasu bylo za malo, a to sil juz braklo, by dotrzec do chinskiej dzielnicy, a to wreszcie przyszla pora, by wyslac do domu kolejna paczke z prezentami i pamiatkami, i nie starczylo funduszy... Na szczescie w centrum handlowym w Melace mozna bylo wyprobowac rozne urzadzenia masujace! :)



Co najbardziej irytuje w Melace? Lokalna wariacja na temat rikszy, zwana triksza. Sa kolorowe az do bolu i nie przeszkadzaja, dopoki stoja w miejscu. Koszmar zaczyna sie, gdy pan trikszarz upoluje "frajera", ktory za 40 ringgitow za godzine da sie powiesc uliczkami niewielkiej Melaki. Dlaczego koszmar? Otoz te niewinnie wygladajace pojazdy wyposazone sa w potezne glosniki, z ktorych plyna ryki mylnie nazywane w pewnych kregach muzyka. Podejrzewam, ze za dodatkowa oplata mozna zrezygnowac z tej dodatkowej "atrakcji"...





Jedno z dziesiatek (naprawde!) muzeow, znajdujacych sie w Melace, to Muzeum Morskie, mieszczace sie w zrekonstruowanym statku portugalskim. Koniecznie tez chcialam odwiedzic Muzeum Piekna, dokumentujace pokutujace w roznych kulturach "idealy piekna" i okrutne praktyki, sluzace ich osiaganiu: krepowanie stop, pilowanie zebow, rozciaganie warg i uszu itp.





Najczesciej fotografowany zabytek Melaki, Stadhys, noca wyglada moim zdaniem bardziej urokliwie niz za dnia. Mozliwe, ze przede wszystkim dlatego, ze nie jest wtedy oblepiony przez tlumy amatorow fotografiki... Ponizej.





Na tym koncze relacje z Melaki. Jutro ruszamy w poprzek kraju ku kolejnemu portowi, z ktorego poplyniemy na wyspe Tioman!

piątek, 19 marca 2010

Dwie wieze



Wiem, wiem, malo oryginalny tytul posta z Kuala Lumpur, ale blizniacze wieze Petronas Towers dominuja nad tutejszym miejskim krajobrazem!







Czy pisalam juz, ze Malezja bardzo przypadla mi do gustu? ;) Kuala Lumpur takze, pomimo mojej pewnej takiej niecheci do wielkich miast. Pierwsze dwie noce spedzilismy u laryngologa Weanu (oczywiscie Couch Surfing!), ktorego widzialam jedynie raz... A konkretnie jego plecy widzialam, gdy wychodzil rano do pracy... W duzym, pustym mieszkaniu koczowalo nas osmioro, nasi gospodarze, jak podejrzewam, zajmowali druga czesc mieszkania. Nie tak pojmuje idee Couch Surfingu, wiec przenieslismy sie do uroczego hostelu w rejonie miasta zwanym Zlotym Trojkatem. Przyznac jednak musze, ze widok na KL z okien naszych nieobecnych gospodarzy byl obledny!





Duzo chodzilismy po miescie, glownie od jednego centrum handlowego do drugiego w poszukiwaniu klimatyzacji, bo okropnie tu goraco! Na lacznik pomiedzy wiezami budynku Petronas nie wjechalismy, bo o 8 rano w kolejce po bilety (wydawane od 8:30) czekalo grubo ponad sto osob. Najwieksza ptaszarnie swiata postanowilismy odwiedzic przy kolejnej bytnosci w KL, gdyz cena biletu przy naszym budzecie okazala sie zaporowa, szczegolnie w porownaniu do smiesznie niskich cen jedzenia (lunch w "suszarni" - 15zl!). Dwukrotnie za to wybralismy sie do kina, na Alicje z Krainy Czarow (bilet w promocji "tanie srody" w multipleksie - 7zl) i wreszcie na Avatara w 3D (16,50zl). Wybralismy sie tez na spacer po pieknym parku Lake Garden, gdzie obserwowalismy igraszki jeleni i makakow [dwuznacznosc zamierzona ;>].





Odwiedzilismy ogrody, gdzie rosna hibiskusy (narodowy kwiat Malezji) i orchidee.



Zwiedzilismy Narodowy Meczet, gdzie dla przyzwoitosci musielismy odziac sie w fioletowe togi.



Phil droga kupna nabyl netbooka, dzieki czemu, mam nadzieje, bede regularniej zamieszczas wpisy. Troche mizernie wygladaja nasze dokonania w KL, ale upal nas pokonal...

Obrazki rozproszone zebrane:









wtorek, 16 marca 2010

Spacerkiem przez las deszczowy



Taka mala, taka slaba, a 25 km przez las deszczowy przeszla bez przewodnika! I zgubila sie po drodze tylko raz!

Tak mozna podsumowac nasz kilkudniowy pobyt w Parku Narodowym Taman Negara (co oznacza ni mniej, ni wiecej... park narodowy), jednym z najstarszych na swiecie lasow deszczowych. Starszym nawet od lasow Amazonki! Dotarlismy tu metoda kombinowana, najpierw minibusem (tutejsi kierowcy minibusow nie ustepuja fantazja kierowcom Contbusu...), a potem lodzia z widokiem na malpy i bajecznie kolorowe egzotyczne ptaki, oraz rdzennych mieszkancow okolic Parku, lapiacych ryby golymi rekami.

Taman Negara absolutnie w niczym nas nie rozczarowal - to prawdziwa dzungla, pelna dzikich zwierzat i rozbrzmiewajaca ogluszajaca symfonia o brzasku i zmierzchu. Spedzilismy jedna noc w jej sercu, w jednej z wiez obserwacyjnych wybudowanych na terenie Parku. Miejsce, w ktorym nocowalismy, jest dosc regularnie odwiedzane przez tapiry, dzikie koty, a sporadycznie przez slonie, niestety marsz okazal sie tak wyczerpujacy, ze nie bylismy w stanie podniesc sie z prycz w srodku nocy! Na szczescie nocowal z nami przewodnik prowadzacy dwojke Anglikow, ktory dzielnie wstawal co pol godziny. On tez nie wypatrzyl zadnego dzikiego zwierza... Coz, nie kazdego dnia jest swieto lasu, dzwieki dzungli byly dla nas wystarczajaca nagroda.



Maszerujac ku wiezy obserwacyjnej trafilismy na niewielka wioske rdzennych mieszkancow Malezji, Batekow. W kilku prostych chatach zbudowanych z bambusa i przykrytych liscmi palmowymi mieszka piec rodzin, okolo 25 osob. Zyja tak, jak przed stuleciami - kobiety odziane w sarongi, mezczyzni (co okazuje sie regula) zaakceptowali zachodni styl ubierania sie, bez elektrycznosci i biezacej wody, zyja tym, co oferuje im las, a poluja nadal za pomoca bambusowych dmuchawek z zatrutymi strzalami. Poniewaz troche zle sie czulam, zdecydowalismy sie na postoj w wiosce, abym mogla odpoczac. Polozylam sie na macie pomiedzy chatami, wywolujac spore poruszenie wsrod Batekow - przez dobre kilka minut bylam najwieksza atrakcja dla wioskowych dzieci, potem ciekawsza okazala sie rzeka i pluskanie w niej. Paru mieszkancow wioski znalo troche angielsi, podeszli wiec zapytac sie, czy mi czegos nie trzeba i zaprosili do jednej z chat, gdzie moglam sie zdrzemnac. Po godzinie, gdy sie obudzilam, w wiosce byla grupa turystow "wycieczkowych" z przewodnikiem, ktory objasnial im, jak zyja Batekowie. Turysci bez opamietania pstrykali zdjecia, a Batekowie z podziwu godna obojetnoscia nie zwracali na nich uwagi. Taka przygoda!



Na terenie parku znajduje sie tez ponad trzystumetrowa "sciezka", zawieszona wsrod koron drzew. A poniewaz najwyzsze drzewa rosnace w Azji Pld-Wsch, z gatunku Koompassia excelsa, mierza ponad 80 metrow, adrenalina uderza do glowy!



Te potezne drzewa rosnace w dzungli wytwarzaja takie to podpory, korzenie szkarpowe, ktore pozwalaja im utrzymac sie w pionie (plytki system korzeniowy nie jest wystarczajaca podpora). Szkarpy sa w srodku puste i sluza mieszkancom dzungli za... telefon! Nalezy wziac spory kijaszek i energicznie uderzac nim w korzenie, ktore wydaja wtedy puste dzwieki, niosace sie na spora odleglosc. Wystarczy jedynie ustalic kod z osoba, ktorej chcemy przeslac wiadomosc ;)



PS 1: W lesie deszczowym, zgodnie z moimi obawami, zyja potwornie wielkie owady! Ci, ktorzy wiedza o moim "upodobaniu" do insektow moga sie domyslic, jak wielkiej odwagi wymagala ode mnie ta wyprawa!

PS 2: Dzikie slonie faktycznie i naprawde zyja w Parku Taman Nagara. Wprawdzie nie widzielismy ani jednego, za to czesto na trasie napotykalismy na slady ich obecnosci, te fizjologiczne ;)

środa, 10 marca 2010

Tam, gdzie rosna truskawki



Oto spelnilo sie najwieksze marzenie Phila: w ogrodzie w stylu tudorskim wypilismy herbate i zjedlismy buleczki z dzemem i bita smietana... Nie, nie polecielismy na weekend do Anglii; nadal jestesmy w Malezji. Jest jednak pewne piekne miejsce, gdzie rosna truskawki i krzewy herbaciane, upal nie doskwiera, a pamiatki kolonialnej historii sprawiaja, ze latwo tu zapomniec, ze jestesmy w Azji.



Ku mojemu zaskoczeniu, podejrzewalam bowiem, ze Malezja nie jest miejscem zbyt ekscytujacym, to jeden z najpiekniejszych krajow, jakie do tej pory odwiedzilam! Okazuje sie, ze choc azjatycki chaos jest malowniczy, brakowalo mi ladu i porzadku. Wreszcie znow jestem w kraju, gdzie sa kosze na smieci! Cameron Highlands sa wyjatkowo europejskie nawet na tle wysoko ucywilizowanej Malezji, lecz i tu, pomiedzy typowymi dla angielskiej wsi pubami, jest miejsce dla egzotyki i nieokielznanej natury... Aby zasluzyc na rzeczona herbatke z buleczkami, spedzilismy caly dzien na dosc meczacym marszu: najpierw wspielismy sie na niezbyt wysoka, ale stroma gore, a potem odwiedzilismy najstarsza plantacje herbaty w Malezji, a po drodze zostalismy uprzejmie wyproszeni z nalezacego do lokalnego sultana pola golfowego (kto drogi prostuje...). Dobrze, ze najpierw odwiedzilam slynne poletka ryzowe w Chinach, bo krzewy herbaty porastajace zbocza wzgorz sa daleko bardziej malownicze! Cudne manowce...



Wizyta na polu golfowym:





A to obrazki z ataku na szczyt:







Nocowalismy w bardzo przyjemnym, acz obwarowanym milionem zasad hoteliku - kazda czynnosc, jakiej gosc zechcialby sie podjac, zostala szczegolowo opisana przez wlasciciela, ktory zawsze wygladal na nieszczesliwego... Odkrylismy tez bardzo dobra i niedroga restauracje indyjska, gdzie kelner zwany przez nas "AlsoGot" za kazdym razem czytal nam na glos menu... Po raz pierwszy od miesiecy zjadlam tez - i to z wielkim smakiem - prawdziwa szarlotke podana na goraco z lodami waniliowymi! Czegoz wiecej mozna chciec od zycia? Zeby jeszcze uprawiane tam truskawki nie kosztowaly 5zl za 20 sztuk... ;)

niedziela, 7 marca 2010

Powrot do przyszlosci

Pierwsze wrazenie z Malezji: przekraczajac granice z Tajlandia, zmienilismy strefe czasowa nie tyle o faktyczne 60 minut, ile o blisko 60 lat! W porownaniu z reszta Azji Pld-Wsch, Malezja jest krajem bardzo wysoko rozwinietym... Malezyjskie autostrady moglyby przecinac Austrie, z pewnymi drobnymi roznicami, przypominajacymi, ze to jednak Azja: poboczem suna skutery, a wzdluz drogi rosna gaje palmowe.

Dosc meczaca podroz pociagiem (pierwszy raz w zyciu w ten sposob przekroczylam granice panstwowa!), a pozniej luksusowym, klimatyzowanym autobusem, przywiodla nas do krolewskiego miasta Kuala Kangsar. Swoja siedzibe ma tutaj sultan dzielnicy Perak i jest to zaprawde imponujaca siedziba! Szkoda tylko, ze sultan nie zechcial zaprosic nas do siebie na herbatke... Musielismy zadowolic sie widokiem palacu z zewnatrz.





Bez problemow i za niewielka oplata mozna zwiedzic galerie, prezentujaca trofea sportowe sultana, prezenty podarowane przez glowy stanu, kolekcje pior wiecznych, zegarkow i pileczek golfowych wladcy... Udalo mi sie znalezc akcent polski: podarowalismy Jego Wysokosci model czolgu...





Drugie muzeum, znajdujace sie w poblizu, niestety jest w stanie rekonstrukcji, ale sam budynek, wzniesiony bez uzycia ani jednego gwozdzia, robi duze wrazenie.



W Kuala Kangsar znajduje sie takze imponujacy, mogacy pomiescic jednoczesnie 2300 wiernych, meczet Ubudiah. Anegdotka, zwiazana z jego budowa: aby wybudowac meczet, sprowadzono marmur az z Italii. Niestety, na placu budowy wywiazala sie awantura pomiedzy dwoma sloniami, wykorzystywanymi jako zwierzeta pociagowe, w wyniku ktorej marmur ulegl zniszczeniu... Zwiedzanie meczetu bylo doswiadczeniem troche surrealistycznym, gdyz srogi straznik nakazal mi udac sie w rejony zarezerwowane dla kobiet, a ktore byly niedostepne dla mnie (powod prozaiczny - zamkniete drzwi). Philowi udalo sie zobaczyc wiecej, ale i tak meczet najwieksze wrazenie robi z zewnatrz.







Kilka luznych impresji z ulic Kuala Kangsar...

















A na zakonczenie prawdziwe "kwiatki", ktore pozostawie bez komentarza (chyba, ze okaze sie on pozadany!):