środa, 21 marca 2012

Jak wyrobić cédula de extranjería. Przewodnik w 20 prostych krokach.

Krok 1: Odwiedź biuro DAS, żeby uzyskać informację nt wymaganych dokumentów i pobrać niezbędne formularze.
Krok 2: Znajdź laboratorium, które wykonuje badanie grupy krwi i jest chętne wystawić oficjalne zaświadczenie dla DAS.
Krok 3: Zrób zdjęcia dowodowe w formacie 3x4 na niebieskim tle. Nie możesz wykorzystać zdjęć zrobionych wcześniej do wizy, gdyż te były na białym tle.
Krok 4: Wypełnij formularze i zrób kserokopie pierwszej strony paszportu i wizy.
Krok 5: Zrób w banku przelew na kwotę podaną przez DAS w kroku 1.
Krok 6: Wróć do DAS, żeby się dowiedzieć, że pomiędzy Twoją poprzednią i obecną wizytą uległa zmianie opłata skarbowa.
Krok 7: Wróć do banku i zrób kolejny przelew.
Krok 8: Ponownie udaj się do DAS i złóż dokumenty.
Krok 9: Poczekaj cierpliwie (to klucz do sukcesu całej operacji!), aż zostaniesz wezwana/y na zaplecze.
Krok 10: Daj się ponownie sfotografować, zeskanować odciski wszystkich palców razem i osobno, oraz zostaw odciski wszystkich palców prawej ręki w tuszu.
Krok 11: Wróć do kolejki i cierpliwego oczekiwania w niej.
Krok 12: Odbierz swój paszport z wpisanym numerem przyszłego dokumentu.
Krok 13: Po upływie 15 lub 20 dni roboczych wybierz się do DAS po odbiór dokumentu.
Krok 14: Dowiedz się, że cédula jeszcze nie jest gotowa.
Krok 15: Poproś o wystawienie zaświadczenia, że cédula jest w trakcie wyrabiania, gdyż bez niej nie możesz otworzyć konta w banku i otrzymywać wynagrodzenia.
Krok 16: Podpisz wystawione zaświadczenie.
Krok 17: Dowiedz się, że zaświadczenie możesz odebrać dopiero następnego dnia, gdyż musi być podpisane przez enigmatycznego szefa.
Krok 18: Ponownie wróć do DAS, profilaktycznie dając im dodatkowe kilka dni.
Krok 19: Odbierz wydrukowany na skrawku papieru tymczasowy dokument, który musisz samodzielnie i na własny koszt zalaminować.
Krok 20: Wysłuchaj z osłupieniem informacji, że stała cédula będzie gotowa za 5 (słownie "pięć") miesięcy, kiedy dopełni się zastąpienie DASu przez Migración Colombia.
CDN...

wtorek, 20 marca 2012

Operacja "Pustynna Burza"



Ok. 200-300 km od Bogoty (zależy, jak liczyć - po głównej drodze czy na skróty, przez rzekę) leży pustynia Tatacoa, nazwana tak na cześć mieszkających na niej grzechotników. Tatacoa to ok. 330 km² pomarańczowo-szarej ziemi upstrzonej kępami wysokich kaktusów. Tak naprawdę pustynią nie jest, bo rosną na niej antypatyczne kolczaste rośliny, ale tak czy owak to jeden z najbardziej suchych regionów Kolumbii. Na pustynię można się wybrać, by podziwiać piękne formy utworzone przez wszechpotężną siłę erozji, zaznać ciszy i spokoju oraz obserwować 80 konstelacji doskonale tu widocznych nocą. Mnie głównie kusiło suche, gorące powietrze.

Wycieczka była motocyklowa, a ponieważ w Kolumbii te 200-300 km można jechać nawet bez końca, przygotowaliśmy się bardzo solidnie. Tak więc zamiast upatrzonych już dawno pięknych balerin nabyłam porządną kurtkę motocyklową, dostałam też komplet ochraniaczy na łokcie i kolana, a motor został wyposażony w specjalny stelaż do zamontowania sakw podróżnych. W tym kraju, gdzie główną cechą autochtonów jest niefrasobliwość, wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Nasze zainteresowanie natomiast wzbudzali kierowcy i pasażerowie motocykli odziani w szorty, koszulki na szeleczkach i japonki, poruszający się ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością po zatłoczonej trasie. Cóż, może poza niefrasobliwością należy wspomnieć o zauważalnym braku wyobraźni.

Pobudkę zarządziliśmy o 4 rano, więc już o 4:30 byłam gotowa do drogi i mogłam spokojnie poczekać godzinę na mojego kierowcę, który musiał wysłać sporą partię służbowych maili. Postanowiliśmy wybrać wariant krótszy i przeprawić się przez Rio Magdalena promem, wypatrywaliśmy więc miejscowości Aipe. Dodam, że tutaj znaki drogowe są dobrem reglamentowanym, a większość miejscowości mijanych po trasie nie dorobiła się tablic z nazwą na wjeździe. W którymś momencie dostrzegliśmy jednak wyblakły od słońca drogowskaz na Desierto de la Tatacoa. Z powątpiewaniem spojrzeliśmy w głąb wąskiej, lecz asfaltowej drogi, jednakże mieszkająca na skrzyżowaniu mama niezliczonej gromadki dzieci przekonywała nas, że motorem przejedziemy. Faktycznie, przejechaliśmy i dojechaliśmy do rzeki, gdzie okazało się, że prom i przeprawa wyglądają tak, jak na poniższych zdjęciach.







Po drugiej stronie Rio Magdalena powitała nas wioseczka o szumnej nazwie Victoria oraz całkowicie odmienny krajobraz - ziemia pomarszczona i pofałdowana, porośnięta kępkami suchej trawy, z ukontentowaniem konsumowanymi przez płowe krowy i ulubione przeze mnie typowe dla ciepłych krajów "drzewa parasolowe", których nazwy nadal nie znam. Zatrzymaliśmy się w miasteczku Villa Vieja na obiad (mięciutka kozina podana z ryżem z wątróbką niewiadomego mi pochodzenia) i tak posileni ruszyliśmy na pustynię.



Gnani odwieczną potrzebą dotarcia jak najdalej, na nocleg wybraliśmy leżące prawie w samym sercu pustyni miejsce zwane Peñón de Constantino. Jairo, właściciel tej posady, czyli po naszemu kwatery, zapalony miłośnik pustyni i poszukiwacz skamienielin (które, dodam, skrupulatnie przekazuje odpowiednim instytucjom) i jego żona Cristina okazali się gospodarzami bardzo miłymi, aczkolwiek przestrzegającymi pilnie zasady "spiesz się powoli". Na przygotowanie naszego domku na kurzej nóżce czekaliśmy 5-6 godzin, na kolację dwie, na śniadanie tylko godzinę.



Kamień Constantina leży w ocienionej dość rachitycznymi, lecz licznymi, drzewkami dolince. Z kamienia bije woda - ciało zmęczone upałem można schłodzić w basenie wypełnionym źródlaną wodą. Nie było nam to dane, gdyż nasz cichy zakątek nawiedziły tłumy niedzielnych turystów, spragnionych ochłody. Postanowiliśmy optymistycznie odłożyć orzeźwiającą kąpiel na poniedziałek i czekaliśmy niecierpliwie zapadnięcia zmroku i pięknego gwiezdnego pokazu nad głowami. Najpierw pojawili się Wenus i Jupiter, którzy w połowie marca wyznaczyli sobie randkę. Powoli zaczęły się wyłaniać konstelacje, wiszące nam tuż nad głowami, lecz że pora była wczesna, postanowiliśmy poczekać jeszcze z godzinkę, by podziwiać widowisko w pełnej krasie. Po godzinie okazało się, że całe niebo jest zasnute chmurami! Po kolejnej godzinie zaczęło grzmieć, a na horyzoncie pojawiły się błyskawice. Po kolejnych kilku godzinach, już praktycznie nad ranem, zerwał się tak silny wiatr, że my z kolei zerwaliśmy się z łóżka, przerażeni wizją motoru leżącego na boku i broczącego benzyną. Ledwo zdążyliśmy wrócić pod strzechę, lunęło jak z cebra i padało nieprzerwanie aż do śniadania.







Po śniadaniu przestało padać, lecz niebo nadal szczelnie było zakryte chmurami, więc niepewni dalszej pogody uznaliśmy, że spakujemy się, spróbujemy przebić do głównej drogi i zwiedzimy kilka interesujących miejsc. Plan był świetny, lecz wykonanie nieco gorsze. Okazało się, że pokrywający pustynię piach zamienił się w ciągu nocy w lepkie, gęste błoto, które w okamgnieniu oblepiło cały motor. Kilka godzin pchania i oskrobywania błotników i kół z błocka (w moim wykonaniu) i kilka upadków w błocko wraz z motorem (w wykonaniu Leo) wystarczyły, by odeszła nas chęć do dalszych eksploracji. Zatrzymaliśmy się więc jedynie w miejscu zwanym Labiryntami Cusco, by pstryknąć kilka zdjęć i ruszyliśmy w drogę powrotną do Bogoty.











Ledwo ruszyliśmy, okazało się, że na co dzień niewiele eksploatowany motocykl nie podołał wyzwaniu - objawiła się jakaś awaria, która pozbawiła silnik większości mocy, a nas możliwości podróżowania z prędkością większą niż 80 km/h. Gdy byliśmy już niemalże u bram Bogoty, okazało się, że nawet policyjna akcja "Powrót" niewiele pomogła. Mimo że na koniec długiego weekendu trasa nr 45 otwarta była tylko w kierunku na Bogotę, ostatnie 20km spędziliśmy lawirując pomiędzy autami tkwiącymi w korku. Moja relacja nie byłaby rzetelna, gdybym nie wyjaśniła, że kolumbijski korek jest istnym piekłem: liczba pasów jest wybitnie teoretyczna i bardzo zmienna, kierowcy niesubordynowani i nieprzestrzegający żadnych reguł współżycia społecznego, a do chaosu przyczyniają się niemrawo "kierujący ruchem" policjanci. Do domu dotarliśmy po ok. 12 godzinach od momentu opuszczenia przytulnej oazy. Nie ma to jak spędzić weekend w ciszy i spokoju, relaksując się, odpoczywając i nabierając sił na kolejny pracowity tydzień!