niedziela, 30 października 2011

Desayuno colombiano



Pisałam już o śniadaniach? Takie zjadłam dzisiaj, w domu. Ser (trochę podobny do mozzarelli, ale tłuściejszy) powinno się wdrobić do czekolady, żeby zrobił się "pyszny i ciągnący", ale ja jednak wolę zagryzać. Jeśli takie połączenie wydaje się nieco ekstrawaganckie, co powiecie na gorącą wodę z cukrem trzcinowym i serem?

piątek, 28 października 2011

Spacerkiem przez Bogotę - La Macarena

Kto by się spodziewał, że w Bogocie jest dzielnica charakterem tak bardzo przypominająca europejskie miasta! Klimatyczna, cyganerska, artystowska... Kawiarenki i knajpki z kuchnią z całego świata, z atmosferą i duszą, szkoda tylko, że tak daleko od mojego obecnego domu.

Carrera 4A wygląda mniej więcej tak:



To jedna z najbardziej znanych restauracji, La Jugueteria, gdzie wśród wystroju niczym ze sklepu z zabawkami można (jak słyszę) zjeść pyszne steki:



A to jest zagadka: co to za budynek i co w nim się odbywa?



sobota, 22 października 2011

Etnograficzne badania terenowe

W sobotni ranek obudziło mnie słońce. I w dodatku telefon pokazywał jedynie przejściowe zachmurzenia, a nie opady w najlepszym wypadku przelotne, jak zazwyczaj. Grzechem byłoby więc siedzieć w domu w taki dzień.

Plan był taki, żeby wejść między wrony i krakać tak jak ony. Zgodnie z nim, śniadanie zjadłam "na mieście", czyli w pobliskiej piekarni/restauracji, którą już wcześniej sobie upatrzyłam. Tutaj ukłon w stronę pierwszej fanki śniadań na mieście, Dorotki! Pewnie wyglądało to trochę inaczej niż w Charlotte na Pl. Zbawiciela... Najbardziej popularne dania śniadaniowe to tamales lub wybitnie niezachęcająco wyglądająca polewka (z talerzy sterczą pokaźne kości i albo ziemniaki, albo kawałki yukki). Gwoli dokładności dodam, że wybrałam zestaw autorski jajecznica + arepa + gorąca czekolada. Pycha!

Teraz mi się przypomniało, że nie było okazji albo chęci wstawić fotek ze spaceru do parku El Chicó w Bogocie, więc pozwolę sobie na dygresję. Park i znajdująca się na jego terenie piękna hacjenda należały kiedyś do Mercedes Sierra de Pérez, bardzo religijnej żony nieprzyzwoicie bogatego męża. Jako że los im poskąpił dzieci i spadkobierców, Mercedes przekazała posiadłość na rzecz mieszkańców miasta. Dziś można zwiedzać urządzony z przepychem dom za symboliczną opłatą, niestety nie wolno fotografować. A szkoda, bo naprawdę jest co podziwiać... Tak więc tylko dwie fotki z parku, żeby nie było, że tylko gadam.





A w drodze do parku odkryłam przeuroczą ulicę, gdzie bardzo chciałabym zamieszkać, ale o ile nie dostanę tej świetnie płatnej pracy w British Council, mogę sobie tylko pomarzyć...



No ale wracając do dnia dzisiejszego, jak prawdziwa (ehem, ehem...) bogotanka ruszyłam poza miasto. Ech, co to była za wyprawa! Najpierw godzinę jechałam ściśnięta jak sardynka z samiutkiej północy miasta na samo południe. Z zamożnej północy, dodam, ku biednym dzielnicom na południu miasta. Na początku niewiele wskazywało na to, że różnica będzie aż tak widoczna, ale gdy minibus jadący do Choachí zagłębił się w labirynt wąskich uliczek, cieszyłam się, że jestem bezpiecznie odgrodzona od tamtejszego życia. Wąchacze kleju, żebracy, bezdomni, zastraszająco duża liczba osób niepełnosprawnych, walące się rudery kryte przerdzewiałymi kawałkami blachy... Busik wspinał się żwawo wyżej i wyżej, widoki były oszałamiające, choć podziwiać było je trudno. Różnymi drogami w swoim życiu już jeździłam, ale aż taką krętą chyba nigdy. Pan kierowca z iście ułańską fantazją rzucał wyzwanie prawom fizyki, mdliło mnie jak laotańskich pasażerów, więc większość drogi przebyłam z zamkniętymi oczami.

Tym razem nie samo Choachí było celem mojej wycieczki, lecz Termales Santa Monica, zasilane gorącą źródlaną wodą kąpielisko z kilkoma basenami, jacuzzi, sauną i łaźnią parową. Kąpielisko jest położone wprost bajkowo, pośród zielonych gór, nad którymi krążą niestrudzenie kondory. Krajobraz i klimat bardzo przypominał mi ten z filmu "Kolorowe wzgórza" (Aniu, pamiętasz?), poza polami minowymi, oczywiście.





Na basenie oddałam się oczywiście kąpielom, ale również obserwacjom. Podobnie jak na plaży, w basenie Kolumbijczycy chętnie zajmują jedną część, podczas gdy reszta basenu jest pusta. A ile radości, gdy ktoś przyniesie piłkę! Wszyscy, starzy czy młodzi, rodzina, znajomi i obcy, odbijają piłkę w wodzie, odliczając sumiennie, ile razy udało się ją odbić. Zdrowotnym kąpielom towarzyszy też piwo, a nawet guaro! Zresztą, czy to powinno mnie jeszcze dziwić?

Po 3,5 godzinach ruszyłam z powrotem do miasteczka, po drodze mijając coś, co z początku wzięłam za korowód weselny. Wszystko się zgadzało: samochody przyozdobione balonami, wszyscy trąbią... Tylko jakoś mało odświętnie ubrani... I wszystkie auta obklejone plakatami wyborczymi niejakiej Yenny... Okazało się, że to wiec przedwyborczy. Ale jaki! Na początku pochodu szli konni, w sombrerach i ponchach, dumnie prezentujący swoje umiejętności jeździeckie. Za nimi konwój motocyklistów, a na końcu samochody. Hałas niesamowity, kierowcy nie zdejmowali ręki z klaksonu - sądzę, że biedne konie na stałe będą miały teraz skrzywioną psychikę. Do hałasu dokładali się też mieszkańcy okolicznych domów, chętnie wystawiający na parapet lub próg wieże stereo, skandujący, wiwatujący, a wreszcie częstujący uczestników pochodu... no wiadomo czym, guaro! Po honorowej rundzie wzdłuż dwóch głównych ulic miasteczka, pochód dotarł na główny plac przed kościołem, gdzie piekły się już na rusztach mięsiwa i zapewne impreza potrwa aż do rana. No a ponieważ prawo Murphy'ego działa też i w Kolumbii, nie dziwota, że padła mi bateria w aparacie i jedyne zdjęcia z imprezy, jakie mam, robiłam telefonem. Co za pech!











Ostatnie zdjęcie jest fatalnej jakości, ale trudno. Czyż to nie urzekający obrazek?



Myślę, że to nie ostatnia wycieczka "do wód", ale następnym razem na pewno zaopatrzę się w aviomarin! Teraz już oczywiście znowu pada, więc pewnie resztę weekendu spędzę we wnętrzach. ¡Hasta la proxima!

czwartek, 20 października 2011

Tydzień pod znakiem manifestacji

Takoż zapisałam się na kurs hiszpańskiego na UNALu, czyli Universidad Nacional de Colombia. Okazało się, że straciłam tylko dwie lekcje, a nie pięć, gdyż w obliczu zapowiadanej prywatyzacji uniwersytetu studenci regularnie organizują protesty. Dziś też nie udało mi się dotrzeć na zajęcia, zresztą pewnie ich nie było, dwa przystanki przed uniwerkiem wiozące mnie transmilenio zawróciło i tyle było uczenia się na dziś... Jeden z wszechobecnych tu policjantów wyjaśnił mi, że jest manifestacja, a że czuję się dziś nieszczególnie, wróciłam do domu i zamierzam wygrzać się w łóżku.

Sam UNAL bardzo mi się podoba. Kampus jest pełen zieleni i nadal zachwyca mnie widok pasących się tam wolno koni. Mam tylko nadzieję, że nie są one materiałem do badań dla studentów weterynarii! Tak więc na trawnikach pomiędzy budynkami wydziałów pasą się konie, a w parku otaczającym kampus ćwiczą studenci wydziału muzyki. Pewne rzeczy, takie jak ochrona praw autorskich, są tu kompletnie nieznane - słuchacze kursu hiszpańskiego otrzymują oficjalnie kserokopie podręcznika. Całe miejsce przesiąknięte jest duchem rewolucji, na murach wypisane są hasła wolnościowe i antyestablishmentowe, na głównym dziedzińcu króluje wizerunek Che Guevary...

Żeby jeszcze pogoda była trochę lepsza... Google powiada, że październik to obok kwietnia najbardziej deszczowy miesiąc w Bogocie i na razie wygląda na to, że w tym twierdzeniu nie ma za grosz przesady. W dodatku bardzo się ochłodziło, zaczynam poważnie przymierzać się do kupna puchowej kamizelki i rękawiczek! W czapce już chodzę, dziś nawet po domu. Zimno chyba popchnie mnie do zapisania się do jakiejś siłowni, głównie po to, żeby móc wygrzewać się w saunie. Postanowiłam poszukać po prostu sauny w Bogocie, ale okazuje się, że choć takowe działają i mają się świetnie, swoje usługi kierują wyłącznie pod adresem klienteli homoseksualnej. No cóż, w najgorszym razie się ucharakteryzuję!

Zbliża się weekend, więc jeżeli zwalczę w zarodku przeziębienie, postaram się wyrwać z miasta i dostarczyć pierwszych zapowiadanych relacji wizualnych! Hasta pronto!

Promocja lotnicza!

Zapraszam do odwiedzin, metodą kombinowaną ale bardzo niedrogą, szczegóły tutaj.

Za kilka tygodni powinien skończyć się ten deszcz, a zaczną atrakcje okołoświąteczne. A komu jeszcze trzeba zachęty, proszę bardzo, filmik.

sobota, 15 października 2011

Colombia: El riesgo es que te quieras quedar!

Jak głosi średnio udany slogan kampanii promującej turystykę kolumbijską, ryzykujesz jedynie tym, że zechcesz tu zostać. Slogan nie najwyższych lotów, ale jednak prawdziwy, przynajmniej w moim przypadku. Już w samolocie z Bogoty do Frankfurtu wiedziałam, że jak najszybciej będę chciała odbyć lot w przeciwnym kierunku, tym razem pozostając na miejscu dłużej.

No i udało się, trzy miesiące z okładem później. Po drodze było trochę wytężonej pracy, żeby zarobić na dużo tym razem droższy bilet, trochę nerwów związanych z wynajęciem mieszkania, sporo rozterek wywołanych przez zmianę polityki bagażowej Lufthansy, która o połowę zredukowała limit dozwolonego bezpłatnie bagażu, wreszcie stres wywołany przez awarię termostatu baterii prysznicowej w warszawskim mieszkaniu (chwała niech będzie panu Tomaszowi, konserwatorowi współpracującemu z moją wspólnotą, który wszystko za mnie pięknie załatwił!). Przed pierwszą podróżą na kraniec świata wszystko układało się jak po maśle, tym razem pod górkę... Mam nadzieję, że to złe dobrego początki!

Dzięki nieocenionej pomocy mojej bogotańskiej przyjaciółki Andrei, udało mi się znaleźć dach nad głową jeszcze z Polski - wprowadziłam się do domu, gdzie wraz z trójką współlokatorów zamieszkuje Marlly, która do świąt jest w Hiszpanii na stażu. Na razie poznałam tylko Jasona, który wykłada na wydziale weterynarii i na szczęście mówi trochę po angielsku, co na początek bardzo ułatwia życie. No i oczywiście poznałam dwie przepiękne syjamki, Maggie i Lisę. Lisa miauczy tubalnie i jest bardzo namolna, Maggie jest nieśmiała i miauczy sopranem. A może jest na odwrót...

Przede mną sporo atrakcji: w weekend będę odkrywać okolice, we wtorek spróbuję zapisać się na kurs hiszpańskiego i od razu zacząć chodzić na zajęcia, potem będę musiała zająć się zapewne różnymi sprawami urzędowymi, no i chyba pracy trzeba będzie poszukać. Planuję też odkrywać dalej ten piękny kraj, a że na horyzoncie, już w listopadzie, są dwa puentes, już niedługo pojawią się pierwsze relacje werbalno-wizualne z krótkich wycieczek krajoznawczych.

Chętnych do odwiedzin zapraszam do zapisania się na newslettery Lufthansy i KLM-u, polujcie na promocje! Obawiam się, że taka cena, za jaką pierwszy raz tu przyleciałam się nie zdarzy (bo Lufthansa już nie świętuje wznowienia lotów do Kolumbii), ale nie traćmy nadziei. Trzymajcie za mnie wszyscy mocno kciuki! [[[Abrazos]]]