wtorek, 29 listopada 2011

Coraz bliżej Święta... (?!)

Tak więc od co najmniej trzech tygodni w Kolumbii sezon świąteczny na całego, a hasłem przewodnim: konsumpcjonizm! W oknach domów migają spazmatycznie lampki na plastikowych choinkach, a przecież choinki nawet tu nie rosną!

Zaczynam już sentymentalnie wzdychać do makowca, śledzika pod pierzynką, kompotu z suszu, barszczyku z uszkami i pozostałych 8 pysznych, domowych specjałów... Będę musiała się pocieszyć atrakcjami, które zaoferuje nam karnawał w Santiago de Cali!







Czy wysłaliście już kartki do Świętego Mikołaja???

czwartek, 24 listopada 2011

Me duele, doctor!

Poniedziałkowe zajęcia na kursie hiszpańskiego okazały się prorocze: me duele la cabeza, tengo gripa, estoy mareada... Jednym zdaniem: zdradziecki wirus atakuje. Takoż pierwszy tydzień pracy rozpoczęłam... odwołaniem zajęć :( Co robić, mówią, że rozumieją i najważniejsze, żebym do soboty wydobrzała, bo w sobotę nie ma komu mnie zastąpić. No to robię, co mogę, leżę pod czterema kocami, piję hektolitry agua de panela z limonką, łykam grzecznie Descongel, martwię się, że opuszczam lekcje i będę miała zaległości oraz tym, że zajęcia przepracowane w tym tygodniu miały służyć szczytnemu celowi zakupu pięknych kowbojek, zwanych tutaj teksankami, a teraz ten cel oddala się w bliżej niedookreśloną przyszłość...

Czy wiecie, że jestem tu już sześć tygodni? Sześć tygodni mieszkam z moimi współlokatorami-bałaganiarzami... Ech... W poniedziałek, kiedy wróciłam z weekendu, szlag mnie trafił dokumentnie! Kot dobrał się do kosza na śmieci, w którym wywąchał coś atrakcyjnego, więc odpadki były rozrzucone po całej kuchni. I nic, leżały tak sobie. W zlewie i w jego szeroko zakrojonych okolicach piętrzyły się stosy brudnych naczyń. I nic, może jak poleżą dłużej, będzie je łatwiej domyć. W jednym z talerzy odkryłam zbiór niedopałków Jasona z całego weekendu. Hmmm... w sumie talerz to taka duża popielniczka, prawda? Na blacie leżał wiekowy pomidor, moczący się we własnym sosie. Widocznie im starszy, tym wyraźniejszy aromat. Pewnie z tego samego powodu obok pomidora leżały ochłapy surowego mięsa... No, one przynajmniej zbyt długo nie leżały, bo jeszcze w piątek ich nie było. Przyznam się, nie wytrzymałam, posprzątałam... Wstyd mi było, ale śniadania i obiadu w tym brudzie bym nie zrobiła! Teraz znów ich przetrzymuję, jest czwartek, nadal jedyną osobą, która po sobie cokolwiek od poniedziałku zmyła, jestem ja. Klątwa na kolumbijskie domy i mamy, które uważają, że nauka czynności takich jak zmywanie, sprzątanie, pranie, prasowanie, odkładanie na miejsce itp jest kompletną stratą czasu!

A propos kolumbijskich mam, widzę tu dwa typy. Typ pierwszy, będący niestety w mniejszości, to mamy-żołnierze, uczące swoje dzieci płci obojga pełnej samoobsługi. Za co im chwała i gloria! Typ drugi, dominujący, to mamy-kwoki, wyręczające swoje dzieci płci obojga absolutnie we wszystkim. Takie mamy mają ewidentnie Jason, Mario i Julián. Mama Jasona odwiedziła nas ze 3 tygodnie temu, żeby dyżurować przy panu inspektorze od gazu. Jeszcze dobrze nie weszła, a już wciągnęła na ręce gumowe rękawice i ostro zabrała się do zmywania, machając ręką na moje nieśmiałe protesty. Kiedy wróciłam do domu wieczorem, cały parter był wypucowany, a kuchnia zastawiona garnkami z domowymi specjałami. Jakoś sobie nie przypominam takiego finału którejkolwiek wizyty mojej własnej mamy ;) Co ciekawe, kolumbijskie mamy-kwoki nie uczą sztuki domowego przetrwania nawet córek, więc przynajmniej panuje w tej kwestii równouprawnienie. Wyobrażacie sobie taką parę: żadne nie ma pojęcia, do czego służy zlew, co to za dziwna maszyna z obrotowym bębnem i jak zagotować wodę, biorą ślub, mieszkają razem i zakładają rodzinę? W tym momencie na scenie pojawia się kluczowa postać w wielu domach, ama de llaves, czyli gosposia...

Nic to, za trzy tygodnie jadę na zasłużone (^^) wakacje, a po nich będę mieszkać w nowym miejscu, bez trójcy brudasków! Co mi przypomina, że najwyższa pora rozpocząć poszukiwania ;]

środa, 16 listopada 2011

Szlakiem camino real z Barichary do Guane

Nieopodal San Gil znajduje się absolutnie przepiękne miasteczko Barichara. Bielone domy w stylu kolonialnym, rewelacyjna kawa przy głównym placu, sklepy z lokalnymi rękodziełami, a co ważne, Barichara nadal nie jest przesadnie oblegana przez turystów - cisza, spokój i piękno.























Z Barichary do Guane prowadzi brukowany kamieniami szlak zwany camino real. Jest on częścią starego szlaku camino de herradura (szlak podkowy), skonstruowanego przez rdzennych mieszkańców Guane, a następnie wykorzystywanego przez Hiszpanów. W 1864 roku, na zlecenie bodajże Francisco Santandera, odcinek z Barichary do Guane został odremontowany przez niemieckiego inżyniera Georga von Lengerke. Podobno odpoczywając przy pracy, von Lengerke chętnie korzystał z towarzystwa lokalnych kobiet, czego rezultatem była gromadka dzieci o jasnych oczach i włosach. Z tego też powodu mieszkańcy departamentu Santander częściej niż reszta Kolumbijczyków odznaczają się takimi cechami wyglądu. Cóż, trudno Georga winić, jakbym miała wybierać pomiędzy Niemkami a Kolumbijkami, pewnie też długo bym się nie wahała!









Guane to wioseczka, gdzie czas zatrzymał się ze 100 lat temu, niewiele urokiem ustępująca Baricharze. Do lokalnych specjałów należą sabajón na kozim mleku i chicha. To pierwsze, to taki jakby ajerkoniak na aguardiente, a to drugie - alkohol ze sfermentowanej kukurydzy.





Z lokalnego cmentarza roztacza się taki przepiękny widok, a znajdująca się przy murze inskrypcja zachęca do refleksji nad pięknem czekającym na nas w niebie.



Podczas gdy w Baricharze i Guane świeciło słońce, w San Gil padał deszcz, a po deszczu należy się osuszyć, nawet (a może zwłaszcza), jeśli się jest sępem. Sępy suszą się tak:





No i na koniec nie mogę sobie odmówić zamieszczenia tego portretu, piękny kot z San Gil.



Niniejszym relację z ostatniego puente uważa się za kompletną i wyczerpującą, hasta la proxima!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Wielka, większa i największa!

Za mną weekend pełen przygód, jak w tytule. Przygody odbywały się w miejscowości San Gil (prawda, że się nazywa co najmniej ekstrawagancko? Św. Gil?), która jest zagłębiem sportów ekstremalnych.

Przygoda pierwsza: espeleología, czyli grotołażenie. Na dzień dobry usłyszeliśmy, że Cueva de la Vaca to jasknia mokra i tu przypomniało mi się, że podobne ostrzeżenie słyszałam w Tajlandii i faktycznie, było mokro. Ale to, co się działo w Khao Sok to mały pikuś w porównaniu do mokrości tutaj. Zaliczyliśmy: brodzenie w wodzie, czołganie się w wodzie, pływanie w wodzie, wreszcie nurkowanie (trzeba było pokonać 3 metry pod wodą wpław, żeby przedostać się do kolejnej "komnaty", nie powiem, dreszczyk emocji był!), a także picie wody kapiącej z sufitu jaskini. Po wyjściu z jaskini okazało się, że jest oberwanie chmury, więc zanim dotarliśmy z powrotem na przystanek autobusu przynajmniej byliśmy tylko mokrzy, a nie mokrzy i utytłani w jaskiniowym błocie.

Przygoda druga: rafting, czyli spływ rzeką, miejscami rwącą, pontonem. Te kilka chwil kiedy rzeka robiła się wzburzona i biała, było naprawdę emocjonujące, następnym razem mam chrapkę spróbować spływu w bardziej ekstremalnych warunkach. Oczywiście w międzyczasie też padało, ale ponieważ i tak byliśmy przemoczeni, nie robiło to już na nas zbyt dużego wrażenia.

Dygresja: żeby mi wynagrodzić przemoczenie w ciągu weekendu, los sprawił, że w chwili gdy nałożyłam szampon na włosy, wyłączono wodę. Z pianą we włosach ruszyłam do sklepu po worek z wodą, podgrzałam, spłukałam, jak umiałam i wtedy na nowo włączyli wodę... No nic, przynajmniej zaobserwowałam wzmożone zainteresowanie moją osobą na ulicy, a już zaczynało się robić nudno, bo lokalni żigolacy zdążyli się już do mnie przyzwyczaić ;)

Przygoda trzecia: parapente, czyli paralotnia w tandemie z instruktorem. Wyglądało z boku niesamowicie, niektórzy instruktorzy wyczyniali niezłe sztuczki ze swoimi pasażerami, niczym jazda na kolejce górskiej! Niestety nam się trafił albo jakiś ostrożniejszy, albo grypa, na którą się uskarżał zniechęcała go do podniebnych zabaw, gdyż udało mi się go namówić na tylko dwa młynki...

W oczekiwaniu na zdjęcia fruwającej Maliny, które będą za czas krótki, zdjęcia wyjątkowo zabawowego instruktora i jego pasażerki.





Poza zabawami wodno-powietrznymi robiliśmy też różne inne rzeczy, do poczytania w następnym odcinku!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Kwiatki z boyaceńskiej rabatki

Muzeum Archeologiczne w Sogamoso i Świątynia Słońca. Świątynia jest zbudowana na wzór tej, w której plemię Muisca oddawało cześć słońcu. W dzień przesilenia zimowego odbywają się tu specjalne uroczystości, gdyż tradycje i wierzenia dawnych mieszkańców nie odeszły tu w niepamięć.











Kwiatki z ulic starego Sogamoso.







Kwiatki z paramo.















Postres w miasteczku Iza.



niedziela, 6 listopada 2011

Emparamada en el paramo

W niedzielę budzik zadzwonił o 5:15, gdyż o 6:00 mieliśmy być już wszyscy gotowi do wymarszu. Celem wędrówki: Páramo de Ocetá. Za Wikipedią: Paramo – formacja roślinna o charakterze trawiasto-krzewiastym, występująca w północnych Andach powyżej górnej granicy lasu. Dominują w niej trawy kępkowe, krzewy oraz rośliny olbrzymich rozmiarów z rodzaju Espeletia. Wykorzystywana jako pastwiska.

Punktem wyjścia jest miasteczko Mongui, obwołane najpiękniejszym w Boyace, nie bez kozery. W Mongui przez krótką chwilę czekaliśmy na resztę naszej wesołej grupki wspinaczej, więc oczywiście wykorzystałam okazję.















Typowy dla kolumbijskich miasteczek jest nieproporcjonalnie wielki rozmiar kościołów. Cóż, jezuici jakoś musieli zaimponować nawracanym duszyczkom...



Gdy wszyscy byli już na miejscu, nasz przewodnik Miguelito, głowa rodu Araque, zarządził grupową rozgrzewkę. Wszyscy dzielnie kręcili biodrami, rękami, nogami, głowami i czym jeszcze mogli, a na zakończenie rozgrzewki jeden z uczestników zaintonował inwokację do słońca - rączki do góry i łapiemy w dłonie energię słoneczną. Czyli to, co sceptycy i kontrrytualiści lubią najbardziej! Choć, w retrospektywie, może to nie była kompletna bzdura, bo faktycznie pogoda dopisała nieprzeciętnie! No, do czasu... Ale po kolei!

Zaczęło się łagodnie, od wędrówki szutrową drogą o niezbyt dużym nachyleniu. Nieduże nachylenie szybko ustąpiło miejsca stromiźnie, a wesołe pogwarki sapaniu i stękaniu. Ja oczywiście wiecznie się gubiłam z tyłu, bo utrwalałam widoczki.





Po ok. 30 minutach stanęliśmy zasapani pod "bramą chwały", a Miguelito oświadczył: no, to teraz zaczynamy się wspinać! I nie kłamał...



Pierwsze podejście było faktycznie strome, a w dodatku śliskie, na tyle, że dla bezpieczeństwa aparatu schowałam go do plecaka. Później było już łagodniej, a widoki... no sami powiedzcie!







Bardziej ambitni wdrapali się po drodze na wielki głaz, zwany (o ile dobrze zrozumiałam) królewskim kufrem, tutaj moja koleżanka Andrea, pozująca na Kate Winslett z Titanica.



A tutaj już nie Andrea ;) A następnie zabudowania pasterskie w dolinie.





No i wreszcie pojawiły się słynne frailejones, czyli te dziwaczne rośliny, wyglądające jak przybysze z innej planety. Rosną w tempie - uwaga! - jednego centymetra na rok. Pamiętajcie o tym, oglądając zwłaszcza jedno z kolejnych zdjęć.







Uwaga, na poniższym zdjęciu nie klęczę, stoję wyprostowana! Kto obliczy, ile lat może mieć ten chochoł?!













Po pięciu godzinach wędrówki byliśmy u celu, na wysokości 3900 m.n.p.m. Siedliśmy na skraju urwiska, wyjęliśmy z plecaków kanapki i termosy z kawą, i podziwialiśmy z góry "Czarny Staw", czyli Laguna Negra. Szczerze się przyznam, że wysokość zrobiła na mnie wrażenie, ciśnienie główkę rozsadzało, muszę bardziej intensywnie biegać na mojej skromnej wysokości 2600m, żeby być gotową na kolejne wędrówki!



Ledwo skończyliśmy jeść, a zaczęło lać, więc trasę w dół pokonaliśmy w strugach deszczu. W Mongui znaleźliśmy się dwie godziny później, przemoknięci do suchej nitki i przemarznięci, więc czym prędzej przypuściliśmy szturm na lokalną kawiarnię, zamawiając w hurtowych ilościach aguapanela ("napar" z syropu z trzciny cukrowej, można do niego dodać cytrynę lub limonkę, a nawet... ser!)



Po ostatnim rzucie oka (i obiektywu) na główny plac Mongui, tym razem skąpany nie w słońcu, a w deszczu, wróciliśmy do słodkiej Cazihity, gdzie czekała na nas kolacja i aguapanela na rozgrzewkę. A ponieważ nadal pobolewały nas głowy (ach, ta altura...), do naparu dodaliśmy liści koki, która jest doskonałym środkiem zaradczym przeciwko soroche, czyli chorobie wysokościowej. Wprawdzie zastosowaliśmy odwrotną kolejność, po zamiast przed, ale i tak pomogło :) I gwoli wyjaśnienia, nie spreparowane liście koki nie mają takiego działania, jak biały proszek. Są tradycyjnym środkiem leczniczym, podobno mają dużo składników odżywczych i nie miałam po nich żadnych odlotów ani doświadczeń pozacielesnych!