środa, 13 stycznia 2010

Phu Quoc, wyspa jak wulkan goraca



Tak wiec powracam do zwyklego stanu wiecznej szczesliwosci na najpiekniejszych plazach w Wietnamie. Po ok. 10 tygodniach intensywnego podrozowania postanowilam zrobic sobie wakacje od moich nieustajacych wakacji i wiem juz, ze dobrze wybralam miejsce! Robie tu niewiele... Rankiem ide do kawiarni na pozywna zupe z makaronem i wieprzowina oraz na pyszna i szatansko mocna mrozona kawe z mlekiem - zyskalam juz status stalego klienta i nie musze nikomu pokazywac palcem, co chce dostac :) Potem ide do pokoju (zatrzymalam sie chyba w najtanszym hotelu w miescie; nie jest to romantyczny bungalow przy plazy, ale za to mam rzut beretem do targu i niedrogich barow) po sprzet plazowy: recznik, sarong, ksiazke i owoce, i ruszam na plaze. Najblizsza plaza nazywa sie Long Beach i jest faktycznie dluga, ma ok. 20km! Aby zapewnic sobie minimum aktywnosci fizycznej robie sobie dwa razy dziennie polgodzinny spacer wzdluz plazy ku ulubionemu lezakowi pod parasolem z lisci palmowych. Tam, w cieniu, lezakuje sobie, kapie sie w morzu, wczoraj zafundowalam sobie masaz, bo jakos czas na plazy trzeba zabic, a dzis wyprobowalam depilacje za pomoca... nici! I tak jakos zleci czas do zachodu slonca... Potem trzeba doczlapac sie te pol godziny do hotelu, wziac prysznic, pojsc na targ po swieze owoce na nastepny dzien, pojsc na nocny targ na kolacje do kolejnego lokalu, gdzie jestem stala klientka... po calodniowym wysilku mozna jedynie wlaczyc HBO i wreszcie ogladac filmy, filmy, filmy!!!





Zwroccie uwage na lodeczke, na ktorej porusza sie pan na zdjeciu powyzej :)

Jednego dnia z tej milej rutyny wyrwala mnie dwojka Australijczykow i Kanadyjczyk, z ktorymi ruszylismy na motorowerowa wyprawe celem eksploracji polnocnej czesci wyspy. Odkrylismy bujna dzungle, porastajaca srodkowa czesc wyspy, dziewicze plaze, spotkalismy rybakow i wedkarzy, zatrzymalismy sie na obiad w niewielkim miasteczku portowym, gdzie jedna z bardziej popularnych rozrywek, jak w calej Azji, sa walki kogutow, kluczylismy po waskich uliczkach, gdzie zycie toczy sie pewnie tak, jak przed stu laty...













W takich to tradycyjnych strojach, zwanych ao dai, wietnamskie dziewczeta chodza do szkoly. Ao dai to rowniez tradycyjny ubior na wszelkiego rodzaju uroczyste okazje.



Przez ten scisk przebijalismy sie dzielnie na skuterach: godzina szczytu na lokalnym targu.

Wspanialym ukoronowaniem tego pieknego dnia byla wysmienita kolacja: przegrzebki z grilla za 1,5 dolara i sok z trzciny cukrowej... Az troche zal, ze czas opuscic ten raj, ale przeciez czeka na mnie tyle nowych, pieknych miejsc!

3 komentarze:

  1. Jakos trudno mi wyobrazic sobie Ciebie leniuchjaca na plazy, Ciebie, ktora ciagle cos goni, ale widocznie dobrze Ci z tym. Zazdroszcze Ci scenerii, w jakiej przebywasz !!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ci ludzie na lodkach, to pewnie rybacy, co oni lowia?Jak smakuja przegrzebki?

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamusiu, przegrzebki smakują trochę jak małże :) I tak, trzy dni leżałam w cieniu na leżaku, też trudno mi w to uwierzyć! Dziś jestem już w Can Tho, w Delcie Mekongu. Jutro pobudka o 5.30 - płynę zwiedzać wodne targowiska.

    OdpowiedzUsuń