wtorek, 3 listopada 2009

Go to the light!

Planowalam, ze tytul posta z Bongkoku bedzie brzmial: Six nights in Bangkok (tak, taka wyszukana parafraza tytulu znanego przeboju, bardzo oryginalna), ale zmienilam dzis zdanie. Anglojezyczni fani filmu "Miedzy slowami" pamietaja zapewne, jak wynajeta przez japonskich pracodawcow prostytutka wolala do Billa Murraya: Lip my stockings!. A ja dzis uslyszalam, jak Taj objasnial turystce droge i nakazywal: Go to the light!

Lecz nie dajmy zwiesc sie przydlugim wstepom na manowce. Juz grzecznie raportuje, jak minely moje pierwsze trzy dni w Bangkoku. Pierwszy rozpoczal sie dosc pozno, bo po 16:00 lokalnego czasu. Z lotniska zlapalam taksowke, ktora dojechalam do domu Nigela i Orlando. Tak, Orlando naprawde ma na imie Orlando, faktycznie jest Filipinczykiem, nie pamietam kto, ale ktos zgadl. Tego wieczoru chlopcy akurat hucznie obchodzili pierwsza rocznice swojego zwiazku, wiec podroz rozpoczelam od imprezy - niestety zwienczonej kacem... Od jednego z gosci, Amerykanina, ktory sie tu wychowywal i biegle mowi, a co wiecej pisze (!) po tajsku, dowiedzialam sie zaskakujacych dla mnie informacji na temat mocno niestabilnej sytuacji politycznej. Na szczescie po zblizajacej sie nieuchronnie smierci krola, chetni do przejecia wladzy beda musieli najpierw odczekac obowiazujacy okres zaloby.

Palac Krolewski:





Wczorajszy dzien uplynal mi na poruszaniu sie po miescie wiekszoscia dostepnych tu srodkow transportu: plywalam lodzia po rzece Chao Phraya, jezdzilam taksowka, mikrobusem, autobusami (od tych najzwyklejszych, za 8 batow, po te troche bardziej luksusowe, klimatyzowane, za batow 33 z lotniska do samego centrum), metrem, skytrainem - pociagiem sunacym po torach zawieszonych nad zatloczonymi ulicami - oraz mototaxi. Za moralny triumf poczytuje sobie to, ze nie dalam sie namowic na jazde oslawionymi tuk-tukami! Czemuz to tak duzo jezdzilam po miescie? Bo najpierw musialam dojechac do hostelu od chlopakow (via lotnisko...), potem musialam pojechac do ambasady Wietnamu zlozyc wniosek o wize, a potem musialam pojechac do centrum handlowego po niezbedne drobiazgi. Zajelo mi to caly dzien! A wieczorem bylo wyczekiwane przeze mnie swieto Loi Krothong. Wedlug jednych, to odpowiednik Walentynek, wedlug drugich, swieto bogini wody. Ludzie tlumnie zbieraja sie nad rzeka, kanalami i stawami, by po zachodzie slonca, w dzien pelni ksiezyca dwunastego miesiaca lunarnego, puscic na wode lodeczke zrobiona ze styropianu (dla lepszej plywalnosci), swiezych kwiatow i lisci lotosu, ze swieczka i kadzidelkami. Niektorzy robia je samodzielnie, wiekszosc kupuje gotowe od niezliczonych pan, ktore od rana produkuja je na ulicach. Element duchowy tego swieta jest na tyle widoczny wsrod setek stoisk sprzedajacych krathongi, zimne i gorace przekaski, maciupenkie ptaszki w mikroskopijnych klateczkach, male wegorze i jeszcze mniejsze zolwie (wszystko male...), na ile widoczny jest element duchowy na polskich cmentarzach w dzien Wszystkich Swietych. Mimo to i ja kupilam swojego krathonga i puscilam go na wody Chao Phraya, jego rejs jest czesciowo utrwalony na filmie. Lodeczek nie puszcza sie samodzielnie, za niewielka oplata robia to zazwyczaj dzieci, ktore wskakuja do rzeki (a woda jest naprawde brudna!) lub panowie wyposazeni w profesjonalne urzadzenia do wodowania krothongow. Do poznej nocy slychac bylo halas odpalanych wszedzie fajerwerkow, a na wodzie krolowaly lodzie-potworki, z iluminacjami w ksztalcie bardzo dziwacznych stworzen i potworow. Dzis, w swietle dnia, dowiedzialam sie, ze to lodzie marynarki wojennej, z dzialami i innymi szykanami.

Lezacy Budda w Wat Pho:



Rowniez w Wat Pho:



Dzien trzeci, dzisiejszy, byl dniem blakania sie, jak rowniez bladzenia, co mialo swoje dobre i zle strony. Z rana celowo pobladzilam w najblizszej okolicy - hostel znajduje sie poza centrum, w bardzo tajskiej okolicy. Blakalam sie po okolicznych uliczkach, gesto upstrzonych kramikami z jedzeniem, az w koncu postanowilam udac sie na przystan lodzi i poplynac do centrum. Zaczelam isc na azymut, ale trudno utrzymac kierunek w labiryncie uliczek, wiec troszke sie zagubilam. Jednak zanim zdazylam sie tym faktem zmartwic, juz znalezli sie mili ludzie, ktorzy doskonale wiedzieli, gdzie ide, pokazali droge, powiedli waskim przejsciem nad kanalem i przez (chyba) stacje wodociagu, przekazujac mnie sobie z rak do rak, do momentu, kiedy szostym zmyslem wyczuli, ze wiem, gdzie jestem. Tak milo nie bylo niestety w Chinatown, gdzie tez zabladzilam, szczerze mowiac nie wiem jak... Co wiecej, wcale nie zamierzalam isc do Chinatown dzisiaj! Czuje te nadlozone kilometry w nogach... Przynajmniej mam pewnosc, ze spalam wszystko, co zjem!

I tak sprytnie przejde do tematu doznan kulinarnych. Niestety w wiekszosci przypadkow nie mam pojecia, co jem, rozpoznaje jedynie najbardziej oczywiste skladniki: ryz, makaron, kurczak, niekiedy cos z zieleniny. Jadam oczywiscie w ulicznych i targowych garkuchniach, na razie czuje sie znakomicie. Dzis udalo mi sie zlokalizowac jadlodajnie z pierwszego miejsca na mojej liscie kulinarnych sekretow Bangkoku. Zjadlam swoj pierwszy pad thai: makaron ryzowy z omletem jajecznym i krewetkami. Krewetki opcjonalnie. Podpatrzylam, ze przyprawia sie to siekanymi orzeszkami ziemnymi, suszonym chili i sokiem z limonki, dodaje sie kielki i jakas obca mi zielenine, a zagryza szczypiorkiem i trawa cytrynowa. Lokalik z takim poswieceniem przeze mnie odnaleziony serwuje tez wysmienity mrozony sok kokosowy. W ciagu dnia, podazajac za tlumem "tubylcow", trafilam do baru slynnego z podawanych na cieplo tostow ze slodkiego pieczywa (raczej smazonych, a nie opiekanych) z dodatkami: cukrem, skondensowanym mlekiem - moj wybor, czekolada, taro - slodka pasta z fasoli, a w dni pelni ksiezyca - z kremem z dyni, w dodatku w kolorze zielonym!

Oczywiscie robie zdjecia, ale mam problem ze zgraniem ich na hostelowy komputer, musicie wiec poczekac na zdjecie potwora zamieszkujacego kanaly Bangkoku!

Zdjecie potwora ponizej:

3 komentarze:

  1. Pad thai i uliczne jadłodajnie... mniam... u mnie dziś serwowano zupkę chińską (z proszku). Calusy, D

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie wieści z krańca świata. Piszesz już jak stary bywalec Bangkoku... A

    OdpowiedzUsuń
  3. U Nas tylko barszcz czerwony ;-) ale ju odliczamy ostatnie dni. MiT

    OdpowiedzUsuń