czwartek, 24 listopada 2011

Me duele, doctor!

Poniedziałkowe zajęcia na kursie hiszpańskiego okazały się prorocze: me duele la cabeza, tengo gripa, estoy mareada... Jednym zdaniem: zdradziecki wirus atakuje. Takoż pierwszy tydzień pracy rozpoczęłam... odwołaniem zajęć :( Co robić, mówią, że rozumieją i najważniejsze, żebym do soboty wydobrzała, bo w sobotę nie ma komu mnie zastąpić. No to robię, co mogę, leżę pod czterema kocami, piję hektolitry agua de panela z limonką, łykam grzecznie Descongel, martwię się, że opuszczam lekcje i będę miała zaległości oraz tym, że zajęcia przepracowane w tym tygodniu miały służyć szczytnemu celowi zakupu pięknych kowbojek, zwanych tutaj teksankami, a teraz ten cel oddala się w bliżej niedookreśloną przyszłość...

Czy wiecie, że jestem tu już sześć tygodni? Sześć tygodni mieszkam z moimi współlokatorami-bałaganiarzami... Ech... W poniedziałek, kiedy wróciłam z weekendu, szlag mnie trafił dokumentnie! Kot dobrał się do kosza na śmieci, w którym wywąchał coś atrakcyjnego, więc odpadki były rozrzucone po całej kuchni. I nic, leżały tak sobie. W zlewie i w jego szeroko zakrojonych okolicach piętrzyły się stosy brudnych naczyń. I nic, może jak poleżą dłużej, będzie je łatwiej domyć. W jednym z talerzy odkryłam zbiór niedopałków Jasona z całego weekendu. Hmmm... w sumie talerz to taka duża popielniczka, prawda? Na blacie leżał wiekowy pomidor, moczący się we własnym sosie. Widocznie im starszy, tym wyraźniejszy aromat. Pewnie z tego samego powodu obok pomidora leżały ochłapy surowego mięsa... No, one przynajmniej zbyt długo nie leżały, bo jeszcze w piątek ich nie było. Przyznam się, nie wytrzymałam, posprzątałam... Wstyd mi było, ale śniadania i obiadu w tym brudzie bym nie zrobiła! Teraz znów ich przetrzymuję, jest czwartek, nadal jedyną osobą, która po sobie cokolwiek od poniedziałku zmyła, jestem ja. Klątwa na kolumbijskie domy i mamy, które uważają, że nauka czynności takich jak zmywanie, sprzątanie, pranie, prasowanie, odkładanie na miejsce itp jest kompletną stratą czasu!

A propos kolumbijskich mam, widzę tu dwa typy. Typ pierwszy, będący niestety w mniejszości, to mamy-żołnierze, uczące swoje dzieci płci obojga pełnej samoobsługi. Za co im chwała i gloria! Typ drugi, dominujący, to mamy-kwoki, wyręczające swoje dzieci płci obojga absolutnie we wszystkim. Takie mamy mają ewidentnie Jason, Mario i Julián. Mama Jasona odwiedziła nas ze 3 tygodnie temu, żeby dyżurować przy panu inspektorze od gazu. Jeszcze dobrze nie weszła, a już wciągnęła na ręce gumowe rękawice i ostro zabrała się do zmywania, machając ręką na moje nieśmiałe protesty. Kiedy wróciłam do domu wieczorem, cały parter był wypucowany, a kuchnia zastawiona garnkami z domowymi specjałami. Jakoś sobie nie przypominam takiego finału którejkolwiek wizyty mojej własnej mamy ;) Co ciekawe, kolumbijskie mamy-kwoki nie uczą sztuki domowego przetrwania nawet córek, więc przynajmniej panuje w tej kwestii równouprawnienie. Wyobrażacie sobie taką parę: żadne nie ma pojęcia, do czego służy zlew, co to za dziwna maszyna z obrotowym bębnem i jak zagotować wodę, biorą ślub, mieszkają razem i zakładają rodzinę? W tym momencie na scenie pojawia się kluczowa postać w wielu domach, ama de llaves, czyli gosposia...

Nic to, za trzy tygodnie jadę na zasłużone (^^) wakacje, a po nich będę mieszkać w nowym miejscu, bez trójcy brudasków! Co mi przypomina, że najwyższa pora rozpocząć poszukiwania ;]

4 komentarze:

  1. No, moja Kochana, nawet by mi do głowy nie przyszło, że możesz oczekiwać ode mnie , abym sprzątała Twoje domostwo i gotowała Ci na zapas.Prawda ???. Całuski:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Prędzej bym się ze wstydu spaliła! Ale może jestem w mniejszości??? :*

    OdpowiedzUsuń
  3. A może Twoi lokatorzy są fanami Elektrycznych gitar i do serca wzięli sobie piosenkę: "Przewróciło się - niech leży.?" Pozdrowienia z Ursynowa

    OdpowiedzUsuń
  4. jejejeje, dedykowałam im tę piosenkę parę tygodni temu na fejsie :)

    OdpowiedzUsuń