sobota, 22 października 2011

Etnograficzne badania terenowe

W sobotni ranek obudziło mnie słońce. I w dodatku telefon pokazywał jedynie przejściowe zachmurzenia, a nie opady w najlepszym wypadku przelotne, jak zazwyczaj. Grzechem byłoby więc siedzieć w domu w taki dzień.

Plan był taki, żeby wejść między wrony i krakać tak jak ony. Zgodnie z nim, śniadanie zjadłam "na mieście", czyli w pobliskiej piekarni/restauracji, którą już wcześniej sobie upatrzyłam. Tutaj ukłon w stronę pierwszej fanki śniadań na mieście, Dorotki! Pewnie wyglądało to trochę inaczej niż w Charlotte na Pl. Zbawiciela... Najbardziej popularne dania śniadaniowe to tamales lub wybitnie niezachęcająco wyglądająca polewka (z talerzy sterczą pokaźne kości i albo ziemniaki, albo kawałki yukki). Gwoli dokładności dodam, że wybrałam zestaw autorski jajecznica + arepa + gorąca czekolada. Pycha!

Teraz mi się przypomniało, że nie było okazji albo chęci wstawić fotek ze spaceru do parku El Chicó w Bogocie, więc pozwolę sobie na dygresję. Park i znajdująca się na jego terenie piękna hacjenda należały kiedyś do Mercedes Sierra de Pérez, bardzo religijnej żony nieprzyzwoicie bogatego męża. Jako że los im poskąpił dzieci i spadkobierców, Mercedes przekazała posiadłość na rzecz mieszkańców miasta. Dziś można zwiedzać urządzony z przepychem dom za symboliczną opłatą, niestety nie wolno fotografować. A szkoda, bo naprawdę jest co podziwiać... Tak więc tylko dwie fotki z parku, żeby nie było, że tylko gadam.





A w drodze do parku odkryłam przeuroczą ulicę, gdzie bardzo chciałabym zamieszkać, ale o ile nie dostanę tej świetnie płatnej pracy w British Council, mogę sobie tylko pomarzyć...



No ale wracając do dnia dzisiejszego, jak prawdziwa (ehem, ehem...) bogotanka ruszyłam poza miasto. Ech, co to była za wyprawa! Najpierw godzinę jechałam ściśnięta jak sardynka z samiutkiej północy miasta na samo południe. Z zamożnej północy, dodam, ku biednym dzielnicom na południu miasta. Na początku niewiele wskazywało na to, że różnica będzie aż tak widoczna, ale gdy minibus jadący do Choachí zagłębił się w labirynt wąskich uliczek, cieszyłam się, że jestem bezpiecznie odgrodzona od tamtejszego życia. Wąchacze kleju, żebracy, bezdomni, zastraszająco duża liczba osób niepełnosprawnych, walące się rudery kryte przerdzewiałymi kawałkami blachy... Busik wspinał się żwawo wyżej i wyżej, widoki były oszałamiające, choć podziwiać było je trudno. Różnymi drogami w swoim życiu już jeździłam, ale aż taką krętą chyba nigdy. Pan kierowca z iście ułańską fantazją rzucał wyzwanie prawom fizyki, mdliło mnie jak laotańskich pasażerów, więc większość drogi przebyłam z zamkniętymi oczami.

Tym razem nie samo Choachí było celem mojej wycieczki, lecz Termales Santa Monica, zasilane gorącą źródlaną wodą kąpielisko z kilkoma basenami, jacuzzi, sauną i łaźnią parową. Kąpielisko jest położone wprost bajkowo, pośród zielonych gór, nad którymi krążą niestrudzenie kondory. Krajobraz i klimat bardzo przypominał mi ten z filmu "Kolorowe wzgórza" (Aniu, pamiętasz?), poza polami minowymi, oczywiście.





Na basenie oddałam się oczywiście kąpielom, ale również obserwacjom. Podobnie jak na plaży, w basenie Kolumbijczycy chętnie zajmują jedną część, podczas gdy reszta basenu jest pusta. A ile radości, gdy ktoś przyniesie piłkę! Wszyscy, starzy czy młodzi, rodzina, znajomi i obcy, odbijają piłkę w wodzie, odliczając sumiennie, ile razy udało się ją odbić. Zdrowotnym kąpielom towarzyszy też piwo, a nawet guaro! Zresztą, czy to powinno mnie jeszcze dziwić?

Po 3,5 godzinach ruszyłam z powrotem do miasteczka, po drodze mijając coś, co z początku wzięłam za korowód weselny. Wszystko się zgadzało: samochody przyozdobione balonami, wszyscy trąbią... Tylko jakoś mało odświętnie ubrani... I wszystkie auta obklejone plakatami wyborczymi niejakiej Yenny... Okazało się, że to wiec przedwyborczy. Ale jaki! Na początku pochodu szli konni, w sombrerach i ponchach, dumnie prezentujący swoje umiejętności jeździeckie. Za nimi konwój motocyklistów, a na końcu samochody. Hałas niesamowity, kierowcy nie zdejmowali ręki z klaksonu - sądzę, że biedne konie na stałe będą miały teraz skrzywioną psychikę. Do hałasu dokładali się też mieszkańcy okolicznych domów, chętnie wystawiający na parapet lub próg wieże stereo, skandujący, wiwatujący, a wreszcie częstujący uczestników pochodu... no wiadomo czym, guaro! Po honorowej rundzie wzdłuż dwóch głównych ulic miasteczka, pochód dotarł na główny plac przed kościołem, gdzie piekły się już na rusztach mięsiwa i zapewne impreza potrwa aż do rana. No a ponieważ prawo Murphy'ego działa też i w Kolumbii, nie dziwota, że padła mi bateria w aparacie i jedyne zdjęcia z imprezy, jakie mam, robiłam telefonem. Co za pech!











Ostatnie zdjęcie jest fatalnej jakości, ale trudno. Czyż to nie urzekający obrazek?



Myślę, że to nie ostatnia wycieczka "do wód", ale następnym razem na pewno zaopatrzę się w aviomarin! Teraz już oczywiście znowu pada, więc pewnie resztę weekendu spędzę we wnętrzach. ¡Hasta la proxima!

3 komentarze:

  1. Oby udało Ci się zamieszkać przy tej pięknej uliczce!. o nowych wpisach wspomniał wujek Tadzio, pozdrawiają Cię. :) M.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. To od wujka się dowiadujesz o nowych wpisach?! :) Całusy! I dziękuję za pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam oczywiście - oby tutejsze dzieciaki nie musiały nigdy tak "kombinować", żeby zagrać w piłkę, jak Manuel i Julian. A wiesz, że choć w Maroku góry wyglądają zupełnie inaczej, to szkoły położone w górach też często pomalowane są tak kolorowo, że widać je z daleka. Jakoś muszą zachęcać dzieciaki do niełatwej codziennej wędrówki do szkoły. Ściskam. A.

    OdpowiedzUsuń