sobota, 1 maja 2010

Z Monkey Mia do Tom Price, czyli seria niefortunnych zdarzen.



Pierwsi odkrywcy Australii opisywali ten lad jako ziemie jalowa i niegoscinna. Przyznam sie Wam, ze sa dni, kiedy sklonna jestem przyznac im racje. Niegoscinnosc Australii nie ma jednakze nic wspolnego z charakterem jej mieszkancow; ci sa niezwykle mili, pogodni i chetnie sluza rada i pomoca. Cztery czynniki sprawiaja, ze od czasu do czasu mam ochote wsiasc do pociagu byle jakiego i wyniesc sie z tego kontynentu: zaporowe ceny, niewyobrazalne wrecz odleglosci, plaga wszechobecnych muszek "na litere U" i mordercza sila, z jaka operuje tu slonce. Oczywiscie sa rowniez inne powody mojego nieco wisielczego nastroju. A zaczelo sie w Monkey Mia...

Nad ranem w dniu wyjazdu niefortunnie zmienialam pozycje w przyciasnym tajskim namiocie (czy pisalam, ze mrowki-mutanty na wyspie Adang skonsumowaly podloge mojego pieknego namiociku-zagielka, ktory ruszyl ze mna w podroz z Polski?) i wypadl mi dysk! Nie te lata... W milej nadmorskiej miejscowosci Carnarvon odwiedzilam wiec niezwykle przystojnego kregarza (wysoki, sniady, czarne wlosy i blekitne oczy... niestety zonaty...) o imieniu Brett, ktory "pomeczyl" mnie troche, nakazal kilka dni odpoczynku i obiecal poprawe. W oczekiwaniu na poprawe nie plywalam wiec z mantami i rekinami wielorybimi w zatoce Coral Bay... Natomiast w Exmouth czulam sie juz na tyle dobrze, ze moglam zanurkowac na tak wyczekiwanej przeze mnie rafie Ningaloo (zolwie, weze morskie, kosmicznie kolorowe slimaki morskie i "podwodne smoki" - rekiny wobbegong), wiec ruszajac w strone Pilbary i Parku Narodowego Karijini czulam sie niemalze ekstatycznie szczesliwa. Poniewaz odleglosci, jak pisalam, sa niewyobrazalne (kazda piekna atrakcje, ktora widzicie na zdjeciach, dzieli od poprzedniej i nastepnej co najmniej kilkaset kilometrow buszu!), a kangury po zmroku z upodobaniem rzucaja sie pod kola samochodow, zatrzymalismy sie na noc w przydroznym zajezdzie. I to tu wylalam sobie na uda wrzatek... (Rodzice i Siostro: bez paniki, wszystko jest OK!). Nie, to nie najnowsza metoda walki z cellulitem, tylko wynik zmeczenia i ogolnego braku koordynacji ruchowej ;) Nie bede ukrywac, ze ta noc na dlugo zapadnie mi w pamiec... Poniewaz nie bylo zimnej wody (zbyt goraco, by woda w rurach pozostala zimna), musialam chlodzic sie lodem, co ponoc nie jest dobrym pomyslem. Na szczescie, jak wspomnialam, Australijczycy skorzy sa do pomocy i zajeli sie mna troskliwie, zwlaszcza kolejny niezwykle przystojny Nieznajomy, ktory w dodatku ukonczyl szkolenia z zakresu pierwszej pomocy. W okolicach poludnia nastepnego dnia dotarlismy do miasta o rozczulajacej mnie nazwie Tom Price, gdzie zajrzalam do apteki w poszukiwaniu masci i opatrunku. I to byl blad... Pan aptekarz, Azjata o imieniu Ken, najwyrazniej nadwrazliwy, o malo nie umarl z przerazenia na widok moich oparzen i odmowil udzielenia pomocy, wysylajac mnie niezwlocznie do szpitala. W tym momencie i ja sie przerazilam: niby nie boli, miesnie dzialaja, skora sie nie luszczy, ale moze faktycznie... Ruszylam wiec do szpitala, gdzie pani lekarz obejrzala "pieczone udka", oswiadczyla, ze mialam duzo szczescia i oparzenia sa jedynie powierzchowne, co zajelo jej 10 minut, i wreczyla mi rachunek opiewajacy na 156 dolarow... Mialam wielka ochote wrocic do apteki i nastukac Kenowi! Miejmy nadzieje, ze moj ubezpieczyciel szybko zwroci mi te wydatki po moim powrocie. Tak sobie tutaj urozmaicam pobyt, z braku ciekawszych rozrywek ;) Ponizej zdjecie, na ktorym widac, ze nadal mam obie nogi ;>



Pisanie do Was tez jest rozrywka, urozmaicam sobie w ten sposob kolejny dlugi dzien w trasie (przedsmak tego, co nas czeka pomiedzy Broome i Darwin, brrrrr!). Stukanie w klawisze odwraca tez moja uwage od faktu, ze od paru dni nie bralam prysznica i powoli zaczynam woniec :) Ostatnie dwa dni biwakowalismy w przecudnym P.N. Karijini, gdzie rzeki rzezbia przelomy w rdzawych skalach i spadaja kaskadami ku malowniczym basenom, w ktorych woda jest krystalicznie czysta i przyjemnie chlodna, a male rybki chetnie i za darmo robia pedikiur. Jak na razie to absolutnie najpiekniejsze miejsce w Australii, jakie odwiedzilam, a i tak widzielismy jedynie cwierc parku i jeden z czterech wawozow. Gdyby nie te cholerne muszki i bliski lot z Darwin do Alice Springs, moglabym tu zostac o wiele dluzej!










A propos zostawania dluzej... Analiza dotychczasowych wydatkow i pozostalych oszczednosci, oraz czynniki subiektywne (narastajaca tesknota za domem, co tu duzo ukrywac!) sprawily, ze zdecydowalam sie spedzic jedynie trzy tygodnie w Nowej
Zelandii (z powodu zimowej aury zwiedze jedynie polnocna wyspe) i ok. dwa tygodnie na Fidzi. Nowy termin konca Wielkiej Podrozy: 10 lipca. Niestety bede musiala czekac az osiem godzin na lotnisku w Los Angeles na lot do Londynu, wiec jesli macie pomysly na zabicie tego czasu, nie wahajcie sie je ujawnic!

4 komentarze:

  1. Strrrrrasznie piekąco wygląda to oparzenie :-( !!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    Na lotnisku w LA możesz zacząć pisać książkę...albo zapisywać przepisy na potrawy, które nauczyłaś się robić wraz z bezcennymi praktycznymi wskazówkami jak je wykonać albo jedno w drugim...
    Uważaj na siebie bardziej!
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Edyytkaaaaa ! Wraaacaaaj !
    Ps.
    Jest australijska karteczka !! :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm... przepisy dostalam na pismie, ale moze faktycznie zaczne tworzyc ;) Ciekawe, czy jest tam prysznic, czy tez Rodzicow powitam dosc nieswieza na Okeciu!

    OdpowiedzUsuń