czwartek, 6 maja 2010

2500 km pozniej...

UWAGA: sa nowe zdjecia :)



Jak sie domyslacie zapewne z wiele mowiacego tytulu, niewiele w ciagu ostatniego tygodnie sie wydarzylo; glownie siedzielismy w rozgrzanym do bolu samochodzie. Zmienil sie krajobraz: pojawily sie baobaby, szczeciniaste trawy, woda w rzekach i potokach, i zakrety na drodze. Zmienila sie strefa czasowa: teraz jestesmy w strefie GMT + 9:30. Zmienilismy tez kolo. Po drodze zatrzymywalismy sie oczywiscie, m.in. w Broome, gdzie udalo nam sie trafic na noc, ktora zdarza sie jedynie dwa razy w ciagu miesiaca. Gdy pora wschodu ksiezyca w pelni zgodna jest z pora odplywu, na miejskiej plazy w Broome mozna obserwowac takie oto piekne widowisko, zwane "schodami do ksiezyca":



Podczas innego postoju karmilismy krokodyle! Byly raczej malutkie, najwiekszy pewnie mierzyl okolo 2 metry (a potrafia dorastac do 5 metrow!), ale klapaly dziobami dosc przekonujaco...





No i nareszcie dotarlismy do absolutnie najpiekniejszego miejsca, jakie do tej pory Australia nam zaserwowala: do Parku Narodowego Nitmiluk, czyli przelomow rzeki Kathrine. Jest to miejsce, na ktore od poczatku podrozy ostrzylam sobie zeby; planowalam spedzic caly dzien podziwiajac widoki z perspektywy kajaka. Katherine na samym poczatku zaserwowala mi spore rozczarowanie: z powodu wysokiego po porze deszczowej stanu wody, wciaz grasuja w niej krokodyle i nie wolno plywac ani kajakowac. Nie bylo wiec wyboru, musialam przelamac swoja niechec do turystyki zorganizowanej i wraz z 50 innymi pasazerami ruszylam w rejs przelomami "Kasi" na pokladzie metalowej lodzi spacerowej. Na szczescie widoki sa autentycznie cudowne i wynagradzaja zbyt tlumne towarzystwo (i wysoka cene tej atrakcji). Niestety znow zdjecia nie sa w stanie w pelni oddac urody tego miejsca, ale mam nadzieje, ze pozwola wyrobic sobie opinie na jego temat :)













Drugi postoj w Nitmiluk to wodospady Edith (tak, tak, wreszcie cos ladnego nazwanego moim imieniem!), ktore niniejszym trafily do elitarnej listy trzech najpiekniejszych wodospadow, jakie widzialam w trakcie calej dotychczasowej podrozy. Spedzilam tu przemily dzien lezakujac na trawie, czytajac ksiazke i rozpieszczajac sie lodami waniliowymi z malinowym sorbetem. Ech, zycie... W dni takie, jak ten, wiem na pewno, ze warto wyjechac z domu tak daleko i targac ten piekielny plecak!







I tak dobiega konca nasza wspolna podroz z Heather, w sumie ponad 7500 km! Dotarlismy do celu, czyli do Darwin, gdzie Phil zajmie sie sprzedaza naszej niezawodnej "Rudej" (trzymajcie kciuki za jego sukces!), a ja wsiade do samolotu lecacego w samo serce Australii!

Informacja z ostatniej chwili: udalo nam sie sprzedac Heather za 50% ceny zakupu! I to w Darwin, gdzie wszyscy sprzedaja, wiec sie ciesze. Beda pieniazki na nurki na Wielkiej Rafie Koralowej ;)

8 komentarzy:

  1. a to jaki mieliscie samochód?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mitsubishi Magna z 1988 roku, z chlodnica wiszaca na sznurku po eskapadzie w P.N. Kalbarri i dziura w drzwiach, przez ktora mozna bylo wlozyc reke ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Co przedstawia 1-sza fotka?

    OdpowiedzUsuń
  4. mam rozumieć, że dalszą podróż będziesz realizowała sama?

    OdpowiedzUsuń
  5. Łysą oponę, Kasiu :)
    Ryzykownie łysą ! Edytko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. No lysa sie zrobila, wiec zmienilismy! ;) Na razie jeszcze z Philem, z rozpedu kupil bilety do Cairns i do Sydney, teraz troche zaluje, bo jest w trasie od roku i chce juz do domu, ale co zrobic... Do konca maja razem, a potem Nowa Zelandia solo! :)))

    OdpowiedzUsuń
  7. Wracaj już! Tęsknię okropnie!!!
    calysy (to takie zgrabne nawiazanie do przygody z oponą),
    d

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja tez tesknie!!! I czekam na wyczerpujacego maila z wiesciami!!

    OdpowiedzUsuń