poniedziałek, 22 marca 2010

Droga do Indii



Tak oto znalezlismy sie w Melace, portowym miescie o historii naznaczonej kolejnymi "przyjacielskimi przejeciami" przez (kolejno) Portugalczykow, Holendrow i Anglikow. W skrocie historia ta wyglada nastepujaco: port w Melace radzil sobie doskonale, stal sie wiec lakomym kaskiem dla kolonizatorow. Pierwsi zdobyli go Portugalczycy i za ich wladstwa port nieco podupadl. Chcac sie pozbyc intruzow, Malajowie poprosili o pomoc Holendrow, ktorzy przejeli wladanie nad portem. Upadek portu nadal postepowal. Na koncu pojawili sie Anglicy, ktorzy postanowili dokonczyc dziela, wysadzili wiekszosc fortec i innych zabudowan obronnych, i zajeli sie... uprawa herbaty.

Ciesnina, nad ktora lezy Melaka, nadal jest najkrotsza droga z Pacyfiku do Indii, port nadal dziala, lecz Melaka nie jest juz poteznym miastem handlowym, ktorym niegdys byla. Obecnie wydaje sie czerpac zyski glownie z masowo ja odwiedzajacych turystow, glownie lokalnych. Podczas weekendu slawna ulica targowa Jonkers Walk w chinskiej dzielnicy trudno jest sie przecisnac nie torujac sobie drogi lokciami. Opisywana jako jedno z najpiekniejszych i najbardziej urokliwych miast Malezji, Melaka stala sie scena dla jednego z najglupiej spedzonych dni mojej podrozy!

Zacznijmy jednak od poczatku: bedac w Kuala Lumpur, zmeczeni potwornym upalem, przekonywalismy sie nawzajem, ze 18 ringgitow za wstep do parku motyli jest zbyt duzym obciazeniem dla naszego budzetu. W Melace, jak przeczytalismy w broszurze zdobytej w biurze informacji turystycznej, jest jeden z najpiekniejszych na swiecie parkow motyli, a wstep kosztuje jedynie 5 ringgitow! Tak wiec, drugiego dnia pobytu w Melace, ruszylismy do parku motyli... Dzien nalezy zaczac od sniadania, pomaszerowalismy wiec do upatrzonej dzien wczesniej milej nadrzecznej restauracji, ktora okazala sie zamknieta. Zawrocilismy wiec i pomaszerowalismy w druga strone, szukajac innej upatrzonej restauracji, serwujacej slawne na cala okolice dim sumy [chinskie pierozki z rozmaitymi nadzieniami] i gigantyczne pao [drozdzowa klucha z nadzieniem]. Ten lokal na szczescie dzialal, dim sumy owszem, byly bardzo smaczne, natomiast pao nie sprostalo swojej renomie. Z jedynie 45-minutowym opoznieniem w stosunku do zamierzonego planu wsiedlismy do autobusu jadacego na dworzec autobusowy. Autobus, jak sie okazalo, jezdzi po okreznej trasie, zwiedzilismy wiec po drodze cala Melake, lacznie z portugalska dzielnica lezaca na jej obrzezach. Po kolejnych 45 minutach bylismy juz na dworcu i tutaj zaczely sie dziac sceny dantejskie! Pouczeni przez pania z informacji turystycznej, znalezlismy autobus nr 19, ktory mial nas dowiesc do parku motyli. Po okolo kwadransie pojawil sie pan bileter i rozwial nasze zludzenia: ten autobus do parku nas nie dowiezie, bowiem konczy trase ok. 3 km wczesniej. Mozemy te 3 km przejsc, albo zlapac inny autobus (i tu przestalismy pana rozumiec). Wysiedlismy wiec i ruszylismy na poszukiwanie wlasciwego autobusu. Wszystkie tropy wskazywaly jednakze na autobus linii 19! Probowalismy doczekac sie innego autobusu, ktory ponoc jechal do parku motyli, ale po pol godzinie zrezygnowalismy z czekania i postanowilismy wziac byka za rogi (kilka godzin pozniej okazalo sie, ze faktycznie tam jechal...). Wsiedlismy do kolejnego pojazdu z numerem 19, ktorego kierowca potwierdzil, ze do parku motyli nie dojezdza, ale moze nas wysadzic przy parku zwanym Mini Malezja (miniatury slawnych malezyjskich budowli). Tak tez sie stalo. Okazalo sie, ze wysiedlismy na skraju trasy ekspresowej... Nadal pelni optymizmu ruszylismy jej skrajem w nadziei, ze uda nam sie zlapac stopa (na polnocy bylo to dziecinna zabawka!). Po kwadransie (a slonce prazylo, ile tylko sil mialo...) znalazl sie mily czlowiek, ktory zaoferowal sie nas podwiezc, ale park byl mu nie po drodze, wiec po chwili znow znalezlismy sie na skraju drogi ekspresowej, przed znakiem nakazujacym skrecic w inna droge ekspresowa. Tak wiec ruszylismy dalej, przeskakujac barierki, ku parkowi motyli, ktory zdawal nam sie byc mirazem... Kolejne proby zlapania stopa skonczyly sie negocjacjami (bezskutecznymi...) z dwoma taksowkarzami, z ktorych jeden nie mial bladego pojecia, gdzie chcemy dotrzec, ale namawial, bysmy mimo wszystko sprobowali, za 20 ringgitow. Wreszcie zlitowala sie nad nami chinska rodzinka, ktora wlasnie do parku motyli zmierzala! Dotarlismy wiec wreszcie do mitycznego parku i dowiedzielismy sie na miejscu, ze bilet dla cudzoziemcow kosztuje 10 ringgitow. Coz, teraz nie moglismy juz zrezygnowac, choc bylo dla nas jasne, ze suma wydatkow zwiazanych z dotarciem do Taman Rama-Rama zbliza sie bardzo niebezpiecznie do 18 ringgitow, kwoty, ktora w KL uznalismy za wygorowana! Nic to, zaplacilismy, weszlismy, motyle byly piekne, ale ogrod byl raczej ogrodkiem... Nie wiem, czy spedzilismy w nim 5 minut... Za nim natomiast znajdowalo sie dosc przygnebiajace mini-zoo, z nieszczesliwymi zwierzakami trzymanymi w mocno nieciekawych warunkach. Czym predzej pognalismy do wyjscia, po drodze probujac oswobodzic mala wydre, ktora bezblednie komunikowala nam, ze bez naszej pomocy nie uda jej sie odzyskac wolnosci, niestety druty siatki byly zbyt grube :( Po wyjsciu z parku okazalo sie, ze jestesmy na tej pierwszej drodze ekspresowej, czyli skakanie przez barierki i spacer po estakadzie byly zupelnie zbyteczne... Po dluzszej chwili zatrzymal sie przed nami samochod, ktory dowiozl nas do przystanku autobusowego, na ktorym wysiedlismy 3 godziny wczesniej. Po kolejnych dwoch godzinach bylismy z powrotem w Melace, w nastrojach dosc grobowych...

Na szczescie w Melace znalezlismy dwa miejsca, ktore wydatnie poprawily nam humor: rewelacyjna indyjska restauracje, w porze lunchu serwujaca taki to zestaw (tak, na lisciu banana!):



oraz multipleks (ceny biletow od 6 ringgitow, czyli 5,40zl), gdzie obejrzelismy najnowszy film Petera Jacksona "The Lovely Bones". Nie udalo mi sie natomiast zafundowac ostatniego, jak sadze, w trakcie tej podrozy masazu; a to czasu bylo za malo, a to sil juz braklo, by dotrzec do chinskiej dzielnicy, a to wreszcie przyszla pora, by wyslac do domu kolejna paczke z prezentami i pamiatkami, i nie starczylo funduszy... Na szczescie w centrum handlowym w Melace mozna bylo wyprobowac rozne urzadzenia masujace! :)



Co najbardziej irytuje w Melace? Lokalna wariacja na temat rikszy, zwana triksza. Sa kolorowe az do bolu i nie przeszkadzaja, dopoki stoja w miejscu. Koszmar zaczyna sie, gdy pan trikszarz upoluje "frajera", ktory za 40 ringgitow za godzine da sie powiesc uliczkami niewielkiej Melaki. Dlaczego koszmar? Otoz te niewinnie wygladajace pojazdy wyposazone sa w potezne glosniki, z ktorych plyna ryki mylnie nazywane w pewnych kregach muzyka. Podejrzewam, ze za dodatkowa oplata mozna zrezygnowac z tej dodatkowej "atrakcji"...





Jedno z dziesiatek (naprawde!) muzeow, znajdujacych sie w Melace, to Muzeum Morskie, mieszczace sie w zrekonstruowanym statku portugalskim. Koniecznie tez chcialam odwiedzic Muzeum Piekna, dokumentujace pokutujace w roznych kulturach "idealy piekna" i okrutne praktyki, sluzace ich osiaganiu: krepowanie stop, pilowanie zebow, rozciaganie warg i uszu itp.





Najczesciej fotografowany zabytek Melaki, Stadhys, noca wyglada moim zdaniem bardziej urokliwie niz za dnia. Mozliwe, ze przede wszystkim dlatego, ze nie jest wtedy oblepiony przez tlumy amatorow fotografiki... Ponizej.





Na tym koncze relacje z Melaki. Jutro ruszamy w poprzek kraju ku kolejnemu portowi, z ktorego poplyniemy na wyspe Tioman!

2 komentarze:

  1. Mnie się te riksze ukwiecone podobały. Dołączając do wątku z niedawnego posta, na ślub można by taką pojechać. Brrrrr.............

    OdpowiedzUsuń