wtorek, 20 marca 2012

Operacja "Pustynna Burza"



Ok. 200-300 km od Bogoty (zależy, jak liczyć - po głównej drodze czy na skróty, przez rzekę) leży pustynia Tatacoa, nazwana tak na cześć mieszkających na niej grzechotników. Tatacoa to ok. 330 km² pomarańczowo-szarej ziemi upstrzonej kępami wysokich kaktusów. Tak naprawdę pustynią nie jest, bo rosną na niej antypatyczne kolczaste rośliny, ale tak czy owak to jeden z najbardziej suchych regionów Kolumbii. Na pustynię można się wybrać, by podziwiać piękne formy utworzone przez wszechpotężną siłę erozji, zaznać ciszy i spokoju oraz obserwować 80 konstelacji doskonale tu widocznych nocą. Mnie głównie kusiło suche, gorące powietrze.

Wycieczka była motocyklowa, a ponieważ w Kolumbii te 200-300 km można jechać nawet bez końca, przygotowaliśmy się bardzo solidnie. Tak więc zamiast upatrzonych już dawno pięknych balerin nabyłam porządną kurtkę motocyklową, dostałam też komplet ochraniaczy na łokcie i kolana, a motor został wyposażony w specjalny stelaż do zamontowania sakw podróżnych. W tym kraju, gdzie główną cechą autochtonów jest niefrasobliwość, wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Nasze zainteresowanie natomiast wzbudzali kierowcy i pasażerowie motocykli odziani w szorty, koszulki na szeleczkach i japonki, poruszający się ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością po zatłoczonej trasie. Cóż, może poza niefrasobliwością należy wspomnieć o zauważalnym braku wyobraźni.

Pobudkę zarządziliśmy o 4 rano, więc już o 4:30 byłam gotowa do drogi i mogłam spokojnie poczekać godzinę na mojego kierowcę, który musiał wysłać sporą partię służbowych maili. Postanowiliśmy wybrać wariant krótszy i przeprawić się przez Rio Magdalena promem, wypatrywaliśmy więc miejscowości Aipe. Dodam, że tutaj znaki drogowe są dobrem reglamentowanym, a większość miejscowości mijanych po trasie nie dorobiła się tablic z nazwą na wjeździe. W którymś momencie dostrzegliśmy jednak wyblakły od słońca drogowskaz na Desierto de la Tatacoa. Z powątpiewaniem spojrzeliśmy w głąb wąskiej, lecz asfaltowej drogi, jednakże mieszkająca na skrzyżowaniu mama niezliczonej gromadki dzieci przekonywała nas, że motorem przejedziemy. Faktycznie, przejechaliśmy i dojechaliśmy do rzeki, gdzie okazało się, że prom i przeprawa wyglądają tak, jak na poniższych zdjęciach.







Po drugiej stronie Rio Magdalena powitała nas wioseczka o szumnej nazwie Victoria oraz całkowicie odmienny krajobraz - ziemia pomarszczona i pofałdowana, porośnięta kępkami suchej trawy, z ukontentowaniem konsumowanymi przez płowe krowy i ulubione przeze mnie typowe dla ciepłych krajów "drzewa parasolowe", których nazwy nadal nie znam. Zatrzymaliśmy się w miasteczku Villa Vieja na obiad (mięciutka kozina podana z ryżem z wątróbką niewiadomego mi pochodzenia) i tak posileni ruszyliśmy na pustynię.



Gnani odwieczną potrzebą dotarcia jak najdalej, na nocleg wybraliśmy leżące prawie w samym sercu pustyni miejsce zwane Peñón de Constantino. Jairo, właściciel tej posady, czyli po naszemu kwatery, zapalony miłośnik pustyni i poszukiwacz skamienielin (które, dodam, skrupulatnie przekazuje odpowiednim instytucjom) i jego żona Cristina okazali się gospodarzami bardzo miłymi, aczkolwiek przestrzegającymi pilnie zasady "spiesz się powoli". Na przygotowanie naszego domku na kurzej nóżce czekaliśmy 5-6 godzin, na kolację dwie, na śniadanie tylko godzinę.



Kamień Constantina leży w ocienionej dość rachitycznymi, lecz licznymi, drzewkami dolince. Z kamienia bije woda - ciało zmęczone upałem można schłodzić w basenie wypełnionym źródlaną wodą. Nie było nam to dane, gdyż nasz cichy zakątek nawiedziły tłumy niedzielnych turystów, spragnionych ochłody. Postanowiliśmy optymistycznie odłożyć orzeźwiającą kąpiel na poniedziałek i czekaliśmy niecierpliwie zapadnięcia zmroku i pięknego gwiezdnego pokazu nad głowami. Najpierw pojawili się Wenus i Jupiter, którzy w połowie marca wyznaczyli sobie randkę. Powoli zaczęły się wyłaniać konstelacje, wiszące nam tuż nad głowami, lecz że pora była wczesna, postanowiliśmy poczekać jeszcze z godzinkę, by podziwiać widowisko w pełnej krasie. Po godzinie okazało się, że całe niebo jest zasnute chmurami! Po kolejnej godzinie zaczęło grzmieć, a na horyzoncie pojawiły się błyskawice. Po kolejnych kilku godzinach, już praktycznie nad ranem, zerwał się tak silny wiatr, że my z kolei zerwaliśmy się z łóżka, przerażeni wizją motoru leżącego na boku i broczącego benzyną. Ledwo zdążyliśmy wrócić pod strzechę, lunęło jak z cebra i padało nieprzerwanie aż do śniadania.







Po śniadaniu przestało padać, lecz niebo nadal szczelnie było zakryte chmurami, więc niepewni dalszej pogody uznaliśmy, że spakujemy się, spróbujemy przebić do głównej drogi i zwiedzimy kilka interesujących miejsc. Plan był świetny, lecz wykonanie nieco gorsze. Okazało się, że pokrywający pustynię piach zamienił się w ciągu nocy w lepkie, gęste błoto, które w okamgnieniu oblepiło cały motor. Kilka godzin pchania i oskrobywania błotników i kół z błocka (w moim wykonaniu) i kilka upadków w błocko wraz z motorem (w wykonaniu Leo) wystarczyły, by odeszła nas chęć do dalszych eksploracji. Zatrzymaliśmy się więc jedynie w miejscu zwanym Labiryntami Cusco, by pstryknąć kilka zdjęć i ruszyliśmy w drogę powrotną do Bogoty.











Ledwo ruszyliśmy, okazało się, że na co dzień niewiele eksploatowany motocykl nie podołał wyzwaniu - objawiła się jakaś awaria, która pozbawiła silnik większości mocy, a nas możliwości podróżowania z prędkością większą niż 80 km/h. Gdy byliśmy już niemalże u bram Bogoty, okazało się, że nawet policyjna akcja "Powrót" niewiele pomogła. Mimo że na koniec długiego weekendu trasa nr 45 otwarta była tylko w kierunku na Bogotę, ostatnie 20km spędziliśmy lawirując pomiędzy autami tkwiącymi w korku. Moja relacja nie byłaby rzetelna, gdybym nie wyjaśniła, że kolumbijski korek jest istnym piekłem: liczba pasów jest wybitnie teoretyczna i bardzo zmienna, kierowcy niesubordynowani i nieprzestrzegający żadnych reguł współżycia społecznego, a do chaosu przyczyniają się niemrawo "kierujący ruchem" policjanci. Do domu dotarliśmy po ok. 12 godzinach od momentu opuszczenia przytulnej oazy. Nie ma to jak spędzić weekend w ciszy i spokoju, relaksując się, odpoczywając i nabierając sił na kolejny pracowity tydzień!

5 komentarzy:

  1. Ahoj! przygodo!
    Fajnie się czyta Twojego bloga, ale nie do pozazdroszczenia wasza przygoda,
    Całuski Mama:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, nie wiedziałam, że jeżdzisz na motorze!! Nie przestaniesz mnie zadziwiać :) Fajna relacja. Kilka pytań ciśnie się na usta, ale to może kiedyś, prywatnie...;) Cmok R

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawe ale zdjęcia nie odzwierciedlają wielkości tego obszaru ijego chyba dzikości. Z czego żyją ci nieliczni tubylcy mieszkający na tym obszarze, czy tylko z nielicznych turystów?
    Zabrakło mi wyjaśnienia pojęcia Kamienia Constantina.A tak gwoli przypomienia to z motocyklami miałaś zawsze jakieś problemy.
    Jak sobie przypomnę lekcje geografii z tymi liczbami i mapkami ( wtedy bardzo prymitywnymi) to Twoja narracja wzbokacjona zdjęciami pozwala na spojrzenie na ten Kraj i jego mieszkańców z takiej ludzkiej perspektywy i weyfikuje wyświechtane frazesy i oceny nie mające się nijak do rzeczywistości tu i teraz Kolumbii. Pisanie o szczegółach, autentycznie widzianych i odczuwanych przez naocznego świadka to naprawdę intrygująca lektura. Szkoda tylko, że w tak małych dawkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety mój obiektyw nie obejmuje 300 km² ;) Jako naoczny świadek mogę zapewnić, że pustynia wygląda naprawdę tak, jak na zdjęciach, choć oczywiście oko nieograniczone obiektywem widzi więcej. Peñón de Constantino ponieważ pierwszy właściciel tego zakątka nazywał się Constantino, obecni właściciele postanowili zachować jego imię. A kamień, bo są tam też duże głazy, spod których wypływa woda. Tubylcy hodują kozy, sprzedają mleko, mięso i inne kozie wyroby, ale długie weekendy i okresy świąteczne, kiedy napływają turyści, dają im największy zastrzyk gotówki. Kiedy miałam problemy z motocyklami? Nie wiem, jak daleko sięgać pamięcią...

      Usuń