poniedziałek, 13 czerwca 2011

Entre el mar y la montaña

PTK - SOB

W czerwcowym "Zwierciadle" Wojciech Eichelberger opowiadał o wadze wypoczynku w podróży bez ochronnego "akwarium" wygód i komfortu, bez bagażu poczucia ciągłego zagrożenia, wpajanego nam przez żądnych sensacji pisarczyków i żądne mamony biura podróży. Wypoczynku, który pozwala nam zatrzymać się w miejscu i doświadczać, smakować życie, kolekcjonować doznania, a nie zaliczać kolejne punkty programu w wygodzie klimatyzowanego autokaru. Zawsze czułam, że z niego swój chłop.



Drugi dzień ćwiczę różne pozycje w hamaku. Gdy siedzę w nim tak, jak teraz, półleżąc, na wprost mam kompletnie pustą plażę i potężne fale. Gdy zwrócę głowę w kierunku zachodu, widok zasłania mi cabaña na palach. Jak odchylę głowę mocno do tyłu, widzę wiszące do góry nogami zielone wzgórza. Mój hamak daje również świetne warunki do obserwacji ptaków zajadających zebrane w grona kuliste owoce rosnącego opodal drzewa; przylatuje parka niebiesko-stalowych i niewielka gromadka żółto-pomarańczowych. Cała plaża jest do mojego wyłącznego użytku, bo okazuje się, że docierają tu tylko najwytrwalsi.







Spacer z Calabazo na początku wydawał się łatwą rozrywką: leśny dukt gęsto przetykany strumykami, w których tak miło było schłodzić nogi przy ogłuszającym wtórze cykad. Potem ścieżka zaczęła ostro piąć się w górę, a przypomnę, że jest ponad 30 stopni przy wilgotności sięgającej 90%. Przez godzinę mozolnie drapałam się w górę, a potem zrobiło się trudno. Najpierw pojawiło się błoto, w którym zapadałam się niekiedy po kostki, a potem zrobiło się naprawdę trudno. Wprawdzie kondycyjnie łatwiej iść w dół, ale technicznie trudniej, zwłaszcza gdy grunt nieustannie usuwa się spod stóp. Po drodze mijałam się z wieśniakami niosącymi 50-kilogramowe worki czegoś na głowach, objuczonymi osiołkami i Indianami z ludu Kogi, ubranymi w białe lniane spodnie i kaftany, dziarsko pomykającymi błotnistym rumowiskiem zwanym szumnie szlakiem. "Adonde vas?" pytali. "A Playa Brava. Es lejos?" pytałam z kolei ja, mając nadzieję usłyszeć, że to już za zakrętem. "Si, lejos," odpowiadali, smutnie potrząsając głową. I tak wędrowałam, spocona jak mysz w cegielni, na drżących ze zmęczenia nogach, zastanawiając się, dlaczego jeszcze mam na miejscu płacić za nocleg!



Jak widać doszłam i choć zakwasy mam poważne, porwałam się na kolejny spacer, dużo krótszy, ku wodospadowi. Kazano mi po prostu iść w górę potoku. Okazało się, że to bardzo dosłowne instrukcje, gdyż żadnej ścieżki nie ma, idzie się korytem rzeczki. I znowu tylko ja sama, zimorodki, błękitne motyle wielkości mojej dłoni i z rzadka pająki o rozmiarach prosto z moich koszmarów sennych. Po półgodzinnej wycieczce w stylu Indiany Jonesa zamieniłam się w bohaterkę "Błękitnej laguny" i wskoczyłam pod naturalny prysznic.

NIEDZ.

Po przeszło dobie intensywnego hamakowania, z przerwą na wycieczkę a la cascada, ruszyłam z powrotem w las, tym razem w miłym towarzystwie dwójki Bogotańczyków, Andrei i Edgara. Najpierw skrótem, oczywiście korytem innego potoku, potem spotkaliśmy na ścieżce jadowitego węża, potem kapucynki, przez ruiny starożytnej osady ludu Kogi, zsuwając się na tyłkach z potężnych głazów, ku boskiej plaży Cabo San Juan. Ponieważ 3 godziny było mi nadal za mało, doczłapałam się aż do miejsca dzisiejszego noclegu, do plaży Arrecifes i tu zaniemogłam. Jak odniemogę, pójdę się kąpnąć na śliczną plażę zwaną Basenem, czyli La Piscina, ale niech to słońce trochę się uspokoi...

Jadowita koralowka:



Playa Arenilla:



Cabo San Juan:



A Wy jak spędziliście ten weekend?

Na koniec niespodzianka dla Rodzicieli :)

6 komentarzy:

  1. dziękujemy za śliczną niespodziankę i za pierwsze, jak zwykle bardzo ciekawe lekkim piórem napisane opisy z podróży i czekamy na następne.
    Całusy = Rodzice

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, tak na próbę zajrzałam na bloga i proszę, można dowiedzieć się co u Ciebie słychać. Wspaniale! Mój weekend też był wspaniały: obejrzałam "Białą Bluzkę" po latach w wykonaniu coraz lepszej Jandy w ciekawych okolicznościach pikniku Gazety Wyborczej na trawniku Starej Królikarni. A w niedziele raczyłam się pysznościami w nowej restauracji "El Greco" na Grzybowskiej w towarzystwie trzech koleżanek ze studiów. Restauracja z pięknym, bardzo nowoczesnym wystrojem i grecką (nie hiszpańska) kuchnią. Jedyny minus to raczej wysokie ceny. Z knajpki wróciłam na Żoliborz piechotą (z kijkami dla dodania sobie werwy) aby zobaczyć ile czasu mi to zajmie. W sobotę zamknęli ulicę Świętokrzyską na dwa lata! Rower i kijki stają się coraz bardziej realną opcją.
    Ucałowania,
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam Pani Edyto, Jak zawsze z przyjemnością przeczytałam i obejrzałam zdjęcia. Dalej będę czekać na wrażenia:) Pozdrawiam serdecznie Beata B.

    OdpowiedzUsuń
  4. Już prawie zainspirowana Twoim blogowaniem i postem Agi mialam zamiar opisać mój pełen przygód weekend (tenże sam piknik Gazety Wyborczej, w tym koncert jakiejś milej pani z tatuazami, moc wrazen związanych z wizytą rodziców, nadzwyczajne kluski z truskawkami) , ale się w porę powstrzymałam. Powstrzymała mnie myśl, że tylko 2 dni i ja też jadę na wakacje!!! Tęsknię bardzo. A po powrocie, idziemy tańczyć!
    calusy
    d

    OdpowiedzUsuń
  5. Cmok Edyciu :)
    E.

    OdpowiedzUsuń