sobota, 19 czerwca 2010

Lata dwudzieste, lata trzydzieste



Przez całą drogę z Taupo do Napier (miasta o niedokończonej nazwie ;>) siedziałam z nosem przyklejonym do szyby. Krajobraz widziany z okien autobusu rozpościerał się na trzech planach. Na pierwszym - zielone wzgórza usiane białymi punktami owiec. Wzgórza stopniowo nabierały bardziej dramatycznych kształtów, wyrastając ponad granicę sosnowych lasów. W tle wyłaniały się wysokie, skaliste góry okryte pierzyną śniegu. Nagle wzgórza niemalże pionowo zbiegły ku oceanowi i znalazłam się w leżącej nad Pacyfikiem "światowej stolicy Art Deco". Obiecałam Wam wyjaśnić, skąd takie zagęszczenie budynków o jednolitej architekturze.

3. lutego 1931 w Napier i pobliskim Hastings zadrżała ziemia. Trzęsienie ziemi o sile blisko 8 stopni w skali Richtera kompletnie zniszczyło całe centrum miasta. Niezwłocznie przystąpiono do jego odbudowy i w ciągu zaledwie paru lat w miejscu drewnianych edwardiańskich willi stanęły budynki wzniesione w przeżywającym wówczas rozkwit stylu Art Deco. Spacer po niewielkim centrum Napier to przyspieszony kurs architektury tego okresu.











Z niemalże równym entuzjazmem "zwiedziłam" znajdujące się na plaży odkryte baseny z termalnie podgrzewaną słoną wodą oraz tutejsze Centrum Art Deco, gdzie dostałam zawrotu głowy wśród rozmaitych cudeniek w moich ulubionych stylach Art Deco i Art Nouveau. Bez duchowego wsparcia ze strony nieobecnego Phila, który zawsze pilnował, bym nie przepuściła ostatniego grosza, nie było łatwo... Oczywiście z pustymi rękami stamtąd nie wyszłam ;)



Piszę do Was rozłożona w wygodnym fotelu, przed sobą mam panoramiczne wykuszowe okno, a z niego widok na morze oddzielone od blisko 90-letniej drewnianej willi jedynie wąską drogą. W pokoju jest kominek, miło więc tu i przytulnie. Moja sypialnia, którą dzielę z miłą Niemką, jest na pierwszym piętrze; mamy pościel w różyczki i elektryczne koce, a do snu kołysze nas szum fal... Nie, nie odwiedzam zamożnych krewnych w ich nadmorskiej rezydencji; takie luksusy trafiają się w niektórych hostelach w Nowej Zelandii! Jestem na samiuteńkim dole Półocnej Wyspy (Południowa Wyspa w zasięgu wzroku!) nieopodal Wellington.


Na pierwszym planie wyspa Mana, a za nią, oddzielona Cieśniną Cooka, Południowa Wyspa.


W tle widać, jak się zdaje, ośnieżone szczyty Południowej Wyspy, ale w rzeczywistości odbijają one swiatło zachodzącego słońca.

Jak na stolicę NIE przystało, Welly jest niewielkie i przyjazne. Stromą kolejką wjechałam do Ogrodu Botanicznego. Krętą ścieżką zeszłam ku osławionemu "Ulowi" (to reprezentacyjne skrzydło Parlamentu, wybudowane w latach 70 wśród licznych kontrowersji; na zdjeciu ponizej).



Zwiedziłam Parlament, mijając się w kuluarach z odwiedzającym Nową Zelandię prezydentem Chin. Niemalże cały dzień spędziłam w Te Papa, ultranowoczesnym i interaktywnym muzeum narodowym. Dokonawszy tego wszystkiego, wsiadam jutro z samego rana do pociągu nie byle jakiego, który powiezie mnie z powrotem do Auckland, gdzie uzupełnię ten wpis zdjęciami. A bientot!

4 komentarze:

  1. Gee thanks, you make me sound like a right tight arse! Absolutely bloody charming... :P

    OdpowiedzUsuń
  2. You said it yourself, didn't you? And, well, isn't it true? ;) Just kidding!

    OdpowiedzUsuń
  3. Sama sobie przetlumacz ;) Skoro Phil moze sobie tlumaczyc z polskiego na swoj, Ty mozesz na odwrot :)))

    OdpowiedzUsuń