wtorek, 12 czerwca 2012

Dziewczynki nie wiosłują

Ostatni tydzień w Kolumbii przepędziłam ni mniej, ni więcej, tylko nad Amazonką. Na początek ciekawostka: w XVI wieku Amazonką podróżowała jedna z ekspedycji hiszpańskich konkwistadorów, której zadaniem było znalezienie El Dorado. Rzekę nazywali Słodkim Morzem, z oczywistego względu na jej rozmiary. W pewnym momencie Hiszpanie zostali zaatakowani przez wojowników jednego z plemion indiańskich, których wzięli za... waleczne niewiasty. Po powrocie do Europy bez kozery opowiadali o dzikich wojowniczkach znad wielkiej rzeki, które przepędziły ich gdzie pieprz rośnie. Jeden ze słuchaczy, włodarz Rzymu, porównał je do antycznych Amazonek i stąd wzięła się nazwa rzeki.

Z Kolumbii nad Amazonkę można dotrzeć w zasadzie w jeden sposób, lecąc do Leticii, ostatniego przysiółka i najbardziej wysuniętego na południe punktu kraju. Po wylądowaniu ruszyliśmy od razu do biura Reserva Marasha, gdzie zaplanowaliśmy 3 dni wewnątrz dżungli, z dala od elektryczności i internetu, a blisko natury. Okazało się, że miła dziewczyna przyjmująca naszą rezerwację (opłaconą), zapomniała poinformować kogokolwiek o naszym przybyciu i spokojnie pojechała na urlop, na szczęście dość szybko udało się zorganizować dla nas transport.

Wsiedliśmy na małą łódkę motorową i ruszyliśmy. Pierwsze wrażenie z rzeki - jakaś wąska... Chabazie jakieś po niej pływają... Szybko okazało się, że to jedynie kanał, a nie Amazonka. Wypłynęliśmy na Amazonkę - no lepiej, szerzej, ale cały czas jakoś tak nieszczególnie zachwycająco. Po kolejnej chwili wpłynęliśmy na wielkie jezioro, a po jeszcze jednej dowiedziałam się, że to nie jezioro, ale Amazonka. A po kwadransie okazało się, że widoczny po lewej stronie brzeg, to krawędź wyspy, kiedy zaś ją okrążyliśmy i zobaczyliśmy Amazonkę w całej okazałości, trudno było nam uwierzyć, że to naprawdę rzeka. W szczytowym momencie pory deszczowej rzeka rozlewa się do imponujących kilkudziesięciu kilometrów, my podróżowaliśmy odcinkiem o szerokości od 2,5 do 7 km.



Po pół godzinie z motorówki przesiedliśmy się do małego drewnianego czółna, w całości wykonanego z jednego pnia drzewa i w towarzystwie naszego przewodnika Roberto ruszyliśmy do Marashy. Latem te 4 km oddzielające Marashę od rzeki pokonuje się pieszo, ale ponieważ my udaliśmy się nad Amazonkę jeszcze w sezonie agua alta, nie było po czym chodzić - szeroko pojęte tereny nadrzeczne nadal zalane są wodą, choć w ciągu ostatnich kilku dni jej poziom obniżył się o ok. 1,5 metra.



Reserva Marasha to śródleśny... hmmm... hotel? ośrodek? rezerwat przyrody? Poniekąd wszystko w jednym. Pięknie położona nad malowniczym jeziorem Marasha pozwala doświadczyć bliskości dżungli w bezpiecznym i przytulnym otoczeniu drewnianych chatek na palach. Marasha opiekuje się też różnymi zwierzakami, można więc z bliska zapoznać się z tukanami, tapirami i kapibarami zwanymi też chinguiro, które wyglądają jak gigantyczne morskie świnki i są naprawdę urocze. Są hamaki z widokiem na jezioro, jasne więc chyba, co robiłam, podczas gdy Leonardo i Roberto wybrali się na połów. Wrócili faktycznie obłowieni, w sardynki i piranie. Tak właśnie, piranie, które zjedliśmy na kolację. W jeziorze żyją też wielkie pirarucu, czyli arapaimy, na które poluje się za pomocą harpuna, gdy wynurzając się, by zaczerpnąć powietrza - udało mi się nawet jedną wypatrzeć! Nocą wybraliśmy się na poszukiwanie kajmanów, my nie mieliśmy szczęścia, ale przewodnik towarzyszący gromadce Finów złapał (gołymi rękami) małego kajmanka (ok. metra długości), więc mogliśmy go wszyscy dokładnie obejrzeć. Sprawdziliśmy nawet, czy to on, czy ona - biedak, pewnie później opowiadał kolegom kajmanom o tym, jak uprowadziła go gromada obcych i przeprowadzała na nim eksperymenty medyczne i na pewno nikt mu nie wierzył!


Zachód słońca w Marashy


Sokół


Ary, tu zwane guacamayas


Oswojony i nieco namolny kurak, po naszemu gruchacz siwoskrzydły, o wdzięcznym i swojskim imieniu Tatiana


Wiszące gniazda tkaczy


Żywiące się ślimakami caracoleras


To drzewo lubią bardzo jadowite mrówki. Wyłamujący się spod plemiennych zasad byli przywiązywani do niego, wcześniej obficie nasmarowani miodem...


Potężne liście wiktorii królewskiej, od spodu najeżone ostrymi kolcami


Ochrypnięty i cuchnący hoacyn


"Pięćsetletnie" drzewo


Tukan, mieszkaniec Marashy, niestety podobnie jak ary, miał przycięte lotki


Popołudniowy deszczyk, który trwał całą noc i pół ranka


Kolejny mieszkaniec Marashy, młody tapir


Urocze kapibary, największe gryzonie świata, niegdyś zaliczane do świniowatych

Po trzech dniach w Marashy wróciliśmy nad Amazonkę i popłynęliśmy dalej, do wioski o nazwie Puerto Nariño. To chyba najbardziej czyste miejsce w Kolumbii! Mieszkańcy Puerto Nariño bardzo poważnie podchodzą do zagadnień ekologii i segregacji śmieci, nikt nie rzuca papierków, butelek i opakowań na ziemię, co jest tu niestety powszechne, a w wiosce obowiązuje całkowity zakaz ruchu pojazdów motorowych, wliczając w to skutery. Problemem jest tylko znalezienie czegoś do jedzenia - w wiosce działają tylko dwie restauracje, oferujące niezmiennie zestaw ryż-patacon-bagre (rodzaj suma), w dodatku czynne w dość dowolnych godzinach. Z Puerto Nariño popłynęliśmy nieco bardziej w głąb dżungli, wzdłuż rzeki Amacayacu, by odwiedzić osadę Indian Ticuna o nazwie San Martin de Amacayacu. Osada istnieje od lat siedemdziesiątych, a mieszkający w pobliżu Amazonki Ticuna zajmują się rybołówstwem i rękodziełem. W towarzystwie jednego ze "starszych" wybraliśmy się na krótką wycieczkę do pierwotnej dżungli, poznaliśmy kilka roślin używanych w medycynie naturalnej i do wyrobu odzieży i ozdób, a na koniec wsparliśmy finansowo mieszkańców osady, kupując od nich rozmaite artesanías. Po południu ruszyliśmy natomiast na poszukiwanie różowych delfinów, które zamieszkują Amazonkę. Mieliśmy dużo szczęścia, oraz dobrego przewodnika, gdyż trafiliśmy na przyjaźnie nastawioną grupkę inii, które chętnie pokazywały nam swoje charakterystyczne krótkie płetwy grzbietowe i różowe zabarwienie, odróżniające je (wraz z mocno wydłużonym, spiczastym "nosem") od delfinów morskich. O zachodzie słońca odwiedziliśmy pobliskie jezioro Tarapoto, gdzie w porze suchej delfiny uciekają przed obniżającym się poziomem wody w Amazonce i uznaliśmy zgodnie, że po prostu musimy zjeść cokolwiek, co nie jest sumem i zarezerwowaliśmy powrotne bilety do Leticii.

Poniżej widoki na Puerto Nariño z wieży widokowej oraz obrazki z rzeki Amacayacu.











Ten nieplanowany postój w Leticii okazał się trafionym pomysłem. Wybraliśmy się spacerkiem na brazylijską stronę, do Tabatingi, gdzie rzuciliśmy się z zapałem na brazylijski bufet obiadowy - jedzenie kupuje się na wagę, wybór olbrzymi, a i smakuje pysznie. Tak wygląda blisko kilogram jedzenia (oczywiście nie podołałam zadaniu i połowę wzięłam na wynos):



Następnego dnia przed odlotem do Bogoty zdążyliśmy jeszcze odwiedzić Mundo Amazonico, prywatny ogród botaniczny, gdzie zebrano rośliny lecznicze i ozdobne występujące w lasach amazońskich. Nasz przewodnik, wywodzący się z samego serca dżungli, myśliwy, znachor i miłośnik koki, z pasją opowiadał o zastosowaniu kory, liści i korzeni, a na koniec poczęstował nas przepyszną herbatką ziołową. Towarzyszył nam też Pepe, uratowana z niewoli małpka churuco, która wraz z paroma innymi stworzeniami znalazła tam bezpieczne schronienie. Trudno się było od niego opędzić!













Leticia pożegnała nas słońcem i upałem, Bogota powitała tradycyjnie chłodem i mniej tradycyjnie brakiem deszczu, a jak powita mnie Warszawa? Dobiegło końca moje osiem miesięcy w cieniu Monserrate, pora szykować się na kolejną przygodę!

wtorek, 22 maja 2012

Ostatnie kolumbijskie puente

Za mną ostatni długi weekend, który spędzę w Kolumbii. W zasadzie to nieprawda, będzie jeszcze jeden, ale poświęcę go na rozpakowywanie plecaka po wycieczce do Amazonii i pakowanie waliz na powrót do kraju :)

Wreszcie odwiedziłam jedną z najbardziej popularnych kolumbijskich "destynacji", kolonialne miasteczko Villa de Leyva, założone w drugiej połowie XVI wieku i nazwane na cześć pierwszego prezydenta Nowego Królestwa Granady (tak pod władzą Hiszpanów nazywały się kiedyś tereny Kolumbii). Villa de Leyva podczas długich weekendów jest szczelnie wypełniona turystami, głównie z Bogoty, co nie jest takie fajne, ale w okolicach jest wiele ciekawych miejsc, a w samym miasteczku kryje się rewelacyjna francuska piekarnia - drobne uciążliwości były więc z zapasem wynagrodzone!




Pierwszego dnia, z pomocą pracownika lokalnego biura informacji turystycznej i opracowanej przez nie mapy, zaplanowaliśmy szczegółowo nasz objazd okolic. Również pierwszego dnia, już podczas objazdu, zorientowaliśmy się, że ów pracownik z pewnością nigdy nie próbował pokonać polecanej przez siebie trasy, gdyż inaczej wiedziałby, że drogi widniejące na mapie w rzeczywistości nie istnieją, ewentualnie znajdują się w zupełnie innym miejscu. Tak więc zupełnie niezgodnie z oryginalnym planem, po długich i wyczerpujących poszukiwaniach, trafiliśmy do Casa Terracota, architektonicznej fantazji w całości ulepionej z błota :) Co ciekawe, dom choć niezamieszkany, jest w pełni przygotowany do zamieszkania, światło działa, woda jest, w kominku drewno - tylko się wprowadzić!








Następnym przystankiem było prekolumbijskie obserwatorium astrologiczne kultury Muisca, które służyło również odprawianiu rytuałów płodności, nie dziwią więc te niepozostawiające wiele wyobraźni kształty...





Niedaleko Villa de Leyva, a w zasadzie niedaleko wioski Santa Sofía, płyną dwie rzeki, a pomiędzy nimi znajdują się wzgórza jak leżące słonie, których garbem wiedzie ścieżka. Na lewo wąwóz i rzeka, na prawo przepaść, wąwóz i druga rzeka, a górą prowadzi wąskie przejście zwane Paso del Ángel, które w najwęższym miejscu ma nie więcej niż 35cm szerokości. Lepiej nie patrzeć w dół!



Pozostając w tematyce religijnej, w końcu wracaliśmy znad Przełęczy Anioła, odwiedziliśmy siedemnastowieczny klasztor dominikanów Ecce Homo, a następnie ulegając pokusom ciała, znaleźliśmy zaprawdę zacną restaurację serwującą dania kuchni śródziemnomorskiej, gdzie wszyscy trzej kucharze byli wysocy i przystojni, a w powietrzu unosiły się apetyczne zapachy oraz atmosfera skomplikowanych romansów pomiędzy wzmiankowanymi kucharzami i kelnerkami.




Drugiego dnia znów było trochę archeologii i trochę mistycyzmu. Zaczęliśmy od odwiedzin u kronozaura, którego szkielet znaleziono tu ok. 35 lat temu.


Miasteczko Ráquira, zgodnie z nazwą (w języku Chibcha Ráquira to miasto garnków), znana jest z garncarstwa i wyrobów ceramicznych, choć dziś oczywiście i niestety większość sprzedawanych tam pamiątek to masowa produkcja. Samo miasteczko jest śliczne i kolorowe i nie brakuje w nim nawet glinianego Manneken Pisa.




Nieopodal, za górami, za lasami, leży odosobniony i przepiękny klasztor La Candelaria, ufundowany na początku XVII wieku przez zakon augustynów. Co cieszy, jest znakomicie zachowany i otoczony pieczołowitą opieką. W XVII wieku, w wydrążonych w skale jaskiniach, mieszkali tu pustelnicy, a w zakonnych celach nadal można oglądać metalowe bicze zakończone ostrymi kolcami. Dziś w jednym z klasztornych budynków działa wygodny hotel z saunami i jacuzzi.





Weekend zwieńczyliśmy lokalnymi przysmakami - znakomicie przyprawioną kiełbasą zwaną z racji długości longanizą i kolumbijską kaszanką, której jednak daleko do polskiej! Tu kaszanka jest w zasadzie ryżanką, bo kasz tu przecież nie ma, a oprócz ryżu nadziewana jest zielonym groszkiem. W smaku moim skromnym zdaniem jest mało wyrazista, nie wspominając już o braku nieodzownego chrzanu :) Na szczęście już za trzy tygodnie będę mogła pofolgować wytęsknionym kubkom smakowym, ale wcześniej mam nadzieję jeszcze spróbować piranii... Przede mną dwa ostatnie tygodnie pracy i nauki, a potem odwiedziny u Amazonki! Hasta pronto!