poniedziałek, 20 lutego 2012

W cieniu Monserrate

Podobno niedawno przeprowadzone badania opinii publicznej dowodzą, że Kolumbijczycy to jeden z najszczęśliwszych narodów świata. Po niedawnych bataliach z tutejszymi urzędami, przepisami, papierologią oraz normami budowlanymi, zastanawiam się, czy faktycznie są zadowoleni z życia, czy raczej niewybredni; czy brakuje im perspektywy i wyobraźni tego, jak być może, czy faktycznie wystarcza im to, co jest.

O wizie już pisałam i nie będę powracać do tej frustrującej wyprawy. Okazuje się, że mogło być dużo gorzej - moja chińska koleżanka od ponad tygodnia czeka w Ekwadorze na decyzję pracowników konsulatu Kolumbii... Po uzyskaniu wizy na okres dłuższy niż trzy miesiące należy spełnić wymóg kolumbijskiego biura bezpieczeństwa i wyrobić sobie cédula de extranjería, czyli dowód osobisty dla cudzoziemców. W tym celu należy odsiedzieć swoje w kolejce w DASie, przynieść wypełnione formularze, dowód przelewu opłaty (ponad 260 zł!), zdjęcia, kopie paszportu, dokument zaświadczający o grupie krwi, dać się ponownie sfotografować i zostawić odciski palców, zarówno w wersji cyfrowej, jak i tradycyjnej - no wiecie, tusz, papier, jak na komisariacie. Nieistotne, że wszelkie te dane już są w systemie DAS - wszakże 3 tygodnie temu byłam tu przedłużać wizę turystyczną, która pechowo się skończyła na tydzień przed wycieczką do Wenezueli. Zapewne łatwiej i szybciej jest robić wszystko od nowa, na piechotę, niż skorzystać z opcji "kopiuj - wklej"... Potem wystarczy jedynie poczekać 20 dni roboczych na wydrukowanie ważnego przez 5 lat dokumentu.

Bez cédula de extranjería nie ma mowy np. o otwarciu rachunku bankowego, paszport jest wszakże dokumentem mało wiarygodnym. Tak więc nadal dostaję wypłaty "do ręki", co zresztą akurat niespecjalnie mi przeszkadza, gdyż tutaj za obsługę konta się płaci. Ach, stary dobry mBank, gdzie wszystko mam za darmo i który zadowala się tym, że raz na kilka miesięcy zrobię debet na koncie i zapłacę im 6,24 zł odsetek! Tu są nawet banki, które pobierają prowizję za wypłaty w ich własnych bankomatach!

Przede mną jeszcze batalia związana z zarejestrowaniem się w tutejszym systemie opieki społecznej - podobno mogę, jako zleceniobiorca, a nie osoba zatrudniona na etat, zadeklarować składki od minimalnego wynagrodzenia, co jest dobrą wieścią, gdyż wszystko wskazuje na to, że w sumie składki na ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne wynoszą tutaj ok. 20% podstawy! Podobno mogę też wybrać opcję dobrowolnego ubezpieczenia emerytalnego, co też cieszy. Zwróćcie uwagę na nieprzypadkowy dubel słowa "podobno" - bo nikt nie wie na pewno...

Niemalże z rozrzewnieniem wspominam więc mój nowiutki, mało śmigany urząd skarbowy na Postępu, gdzie "pani wyczytująca kolejne numerki nigdy się nie myli" (to cytat autentyczny, tak się zachwycała pewna płatniczka, czekająca obok mnie na swoją kolej).

Z podziwem też pochylam się nad kunsztem i dokładnością polskiej branży budowlanej - czy wiecie, jak solidnie budowane są nasze mieszkania i domy? Nie, że przyjdzie wilk, chuchnie i dmuchnie, i nasz dom złoży się, niczym zbudowany z kart. Przyszła burza, a nie wilk, za to porządna, z gradem. Dach przeciekał nam w sześciu miejscach. Na szczęście akurat tego dnia wcześniej skończyłam pracę i mogłam podstawiać wiadra i miski tu i ówdzie, a w zasadzie wszędzie. W jednym miejscu, a konkretnie w "jadalnym", utworzył się prawdziwy wodospad, który w ciągu 10 minut zapełnił 7 wiader! Ściany cienkie na pół cegły, okna wstawione na słowo honoru, szpary, dziury i luki gdzie tylko jest to fizycznie możliwe - czyli budownictwo latynoskie pełną gębą! I nieistotne, że akurat tutaj, na 2,5 km wysokości, klimat nie jest tropikalny - techniki budowlane są identyczne, jak na wybrzeżu karaibskim, więc nocą, gdy temperatura spada do ok. 5 stopni, jedynym ratunkiem są swetry, koce i (w moim przypadku) przenośna farelka.

Żeby nie dać się zdołować biurokracji i pogodzie, jak również korzystając z ostatniego wolnego weekendu (do czerwca będę pracować też w soboty), postanowiliśmy oddać się jak najbardziej intensywnie rozrywkom kulturalnym. Byliśmy na "Artyście" (grają go w Polsce?) - obok mnie siedziały dwie histerycznie chichoczące dziewczyny, które chyba po raz pierwszy w życiu oglądały coś, co nie jest "Simpsonami" w telewizji ("Simpsonowie" są tu zastraszająco popularni!) i do rozpuku rechotały nawet podczas zupełnie nieśmiesznych scen.

Potem poszliśmy na koncert jazzowy, który okazał się nudnawy, więc koncentrowałam się na niezwykle ekspresyjnej mimice kontrabasisty (jeżeli takie same miny robi podczas miłosnych uniesień - pas!) i kontemplacji lokalnych obyczajów tekstylno-odzieżowych (95% publiczności koncertu, który dodam odbywał się w kawiarni, a nie w parku czy na dworcu, pozostała w szczelnie zapiętych kurtkach, bo jak już wcześniej pisałam, tutaj kurtek ani butów się nie zdejmuje aż do momentu pójścia do łóżka. Imaginujecie sobie? Siedzimy w kawiarni, pijemy winko czy piwo, w puchówce).

Na zakończenie weekendu poszliśmy na spektakl taneczny, który miał opisywać mity o stworzeniu korzystając ze współczesnych środków wyrazu. Zaczęło się od obandażowanych mumii kolebiących sklepowymi koszykami, skończyło na jakimś strasznym dziaduniu szukającym gorączkowo tajemniczego dokumentu (pewnie też musiał wyrobić sobie dowód osobisty!), a pośrodku byli jeszcze osobnicy w garniakach modlący się do pieniądza i popalający skręty... Na wspomnienie "Lipca" czy "Naszej klasy" aż mi się odechciało podejmować kolejnych prób pogłębienia mojego tutejszego życia kulturalnego. Na szczęście odkryłam dwie stacje radiowe nadające muzykę klasyczną! A w marcu odbywa się w Bogocie Iberoamerykański Festiwal Teatru, który gościć będzie m.in. "Ślepców" Teatru KTO. Moi kulturalnie obeznani przyjaciele: warto?

Te wszystkie refleksje chyba sprowokowała Niśka niewinnym pytaniem o to, co mnie tak pociąga w tej Kolumbii. Odpowiedź, jak widzicie, nie jest oczywista...

Z akcentów jednoznacznie pozytywnych: od trzech tygodni pracuję na uczelni pod wezwaniem Najświętszej Panny Różańcowej (nie, to nie żart!) i jestem jak na razie niezmiernie zadowolona. Młodzi (17-19 lat) ludzie, których uczę, są przemili, pilni, zaangażowani, zainteresowani i żądni wiedzy, więc satysfakcja, jaką czerpię z pracy, jest olbrzymia. Uczelnia ma trzy lokalizacje, ja pracuję w centrum, w przepięknym kolonialnym budynku z wewnętrznym dziedzińcem i krużgankami, krytym czerwoną dachówką oraz w północnym kampusie, który jest niczym żywcem przeniesiony z najlepszych amerykańskich uczelni. W absolutnie każdej sali jest komputer z dostępem do internetu i rzutnik, jest czysto, jasno i przestronnie, a oprócz sal do nauki jest klub fitness i boiska do czego tylko dusza zapragnie. Nie ma tylko jednego: wind, więc nie ma mowy o jakiejkolwiek równości szans dla osób z upośledzeniami fizycznymi. Ale, jak mi tu ktoś klarował, studenci Universidad del Rosario pochodzą z bardzo dobrych, zamożnych rodzin, a w takich pewnie rodzą się tylko super zdrowe, silne dzieci... No i znów wyszło niejednoznacznie pozytywnie!

Mam, to będzie kompletnie pozytywne! Z braku laku, a dokładnie pączków, uczciłam Tłusty Czwartek drożdżowymi racuchami jak u babci, wyszły znakomicie, wybitnie podniosły nastrój i jak tuszę, były bardzo zdrowe i zupełnie nietuczące!



PS: Z cyklu "czego szukają w google'u osoby trafiające na mój blog". Do tej pory na liście intrygujących haseł wpisywanych w wyszukiwarkę królowała "plaża małych gołych metodystów", teraz zyskała zacnego rywala w postaci zapytania "folia zamiast prezerwatywy"... Odpowiadam więc: nie mam pojęcia, nigdy nie próbowałam!