środa, 28 grudnia 2011

Zimowisko. Etap 2: Santiago de Cali

W wigilię Wigilii ruszyliśmy nocnym autobusem do Cali, które w okresie świątecznym staje się światową stolicą salsy. Podróż miała zabrać 9 godzin, skończyło się na 16 - tuż przed naszym autobusem obsunęła się na drogę lawina błotna, której usunięcie trwało blisko 7 godzin. Szczerze mówiąc, usuwanie trwało dużo krócej, ale ponad 5 godzin czekaliśmy na przejście osuwiska.



Wymęczeni dotarliśmy do hostelu Casa Cafe i gdyby nie to, że 1) znalezienie wolnego i niedrogiego pokoju w Cali w czasie ferii graniczy z cudem i 2) planowaliśmy spędzać w pokoju jedynie kilka rannych godzin po całonocnych tańcach, pewnie zrezygnowalibyśmy z rezerwacji i pomimo zmęczenia udalibyśmy się na poszukiwanie innego lokum. Właścicielka hostelu to przemiła dziennikarka, niewyczerpane źródło wiedzy o Cali i okolicach, wspaniała przewodniczka po nocnych lokalach i znakomita kucharka, ale ewidentnie sprzątanie nie jest jej mocną stroną. Przygotowanie pokoju po poprzednich gościach ogranicza jedynie do zmiany pościeli, podłoga w hostelu nie zaznała odkurzacza ani mopa zapewne od dnia otwarcia 3 lata temu, a wspomnienie sytuacji zastanej w kuchni nadal wywołuje u mnie dreszcze. Dla Leonarda, który po raz pierwszy zaznał uroków i znojów podróży z plecakiem, był to prawdziwy chrzest bojowy!

Na wielki plus należy jednak Paoli zaliczyć wspaniałą kolację wigilijną, którą przygotowała dla swoich gości i przyjaciół. Zgodnie z lokalnym zwyczajem do stołu zasiedliśmy o 22:00, żeby o północy (oczywiście była to kolumbijska "północ", czyli raczej 1:30) ruszyć w tany. W Wigilię najsłynniejsze dyskoteki w Cali były zamknięte, co jednak uznałam za plus, gdyż z tego, co słyszałam, w tych najlepszych lokalach tańczy się salsę na tak wysokim poziomie, że na pewno nie odważyłabym się spróbować swoich sił na parkiecie. O 4:00 rano zgodnie z prikazem lokalnych władz lokale znajdujące się w mieście muszą być zamknięte, więc impreza skończyła się wedle kolumbijskich standardów wcześnie.



25 grudnia na ulicach Cali tradycyjnie odbywa się salsódromo, czyli pokaz szkół salsy, działających tu w ilości dążącej do nieskończoności. Co ciekawe, większość z nich działa w najuboższych dzielnicach, umożliwiając młodym ludziom, którzy mieli pecha urodzić się pod złym adresem, wyrwanie się z błędnego koła biedy, przemocy i narkotyków. Co ciekawe nr 2, puszystość, a nawet tusza, wcale nie są przeszkodą i nie dyskwalifikują tancerzy. Z zachwytem podziwialiśmy popisy energicznego grubaska, przebierającego nogami w tempie, którego nie powstydziliby się mistrzowie tańca irlandzkiego! Zresztą latynoskie kanony urody są dużo bardziej liberalne niż nasze: tutaj ceni się piękne ciało w całej jego obfitości (a jeżeli obfitości brakuje, zawsze można wspomóc się sylikonowymi implantami piersi i pośladków... Co szczególnie widać w Medellin i Cali, gdzie działały niegdyś dwa duże kartele narkotykowe. Dziewczyna gangstera powinna być śliczna, cycata i pupata, za to niekoniecznie myśląca i ten wizerunek nadal jest tam żywy).







W drugi dzień Świąt zamarzyła nam się chwila odpoczynku od upału zalewającego ulice Cali i wybraliśmy się do osady o nazwie San Cipriano, leżącej w sercu lasu deszczowego. Główną atrakcją jest pomysłowy środek transportu, zwany brujita, jedyny sposób na dotarcie do wioski. Oprócz przejażdżki jedyną w swoim rodzaju drezyną, San Cipriano przyciąga naprawdę krystalicznie czystą wodą i naturalnymi basenami wyrzeźbionymi w dnie rzeki.







27 grudnia natomiast zdecydowałam się na daleko posunięty krok w dziele poznawania kolumbijskiej kultury, a jednocześnie uległam natarczywym namowom Leo i poszłam na korridę. Walki byków są w Kolumbii (i wielu innych krajach Ameryki Południowej) nieodłącznym elementem okresu świątecznego. Feria sin toros no es feria, jak tu mawiają, czyli karnawał bez byków to nie karnawał.



Co mogę powiedzieć... Było to dla mnie niewyobrażalnie smutne widowisko, po zabiciu pierwszego byka byłam bliska opuszczenia plaza de toros, do końca pozwoliły mi wytrwać dwie rzeczy: najpierw kompletne skoncentrowanie się na robieniu zdjęć - spoglądanie na świat przez obiektyw pozwala na uzyskanie dystansu - a gdy zabrakło dobrego światła do robienia zdjęć, na piciu tradycyjnego alkoholu konsumowanego podczas korridy ze skórzanego bukłaka. Trunek nazywa się manzanilla i zgodnie z nazwą smakuje jak nasz krajowy jabol.



Każda walka przebiega wg stałego scenariusza: najpierw na arenę wybiega byk (w Cali byki były dość małe, ok. pół tony). Byk jest energiczny, groźny i piękny. Dla rozgrzewki zapraszają go do tańca na razie nieuzbrojeni toreros. Podczas tego pierwszego etapu toreros mają szansę zaobserwować zachowanie byka, ocenić go jako przeciwnika i zaplanować swoją strategię. Później na scenę wkraczają konni pikadorzy, których zadaniem jest zadanie lancą ciosu w kark byka, aby przerwać mięsień pozwalający mu na uniesienie głowy i osłabić go. Pojawia się pierwsza krew. Podczas drugiego etapu walki na arenie pojawiają się trzej banderillas, którzy starają się jak najcelniej zadać kolejne rany bykowi, aby go dodatkowo rozwścieczyć i osłabić. Trzeci etap należy do matadora - zaczyna się taniec z czerwoną muletą. Matador ma za zadanie - podobno - ukazać widzom wolę walki i charakter byka, prowokując go ruchami mulety do obniżenia głowy i przybrania pozycji sprzyjającej celnemu pchnięciu pomiędzy łopatkami wprost przez aortę.



























Podczas jednej z walk wydarzyło się coś, co nie zdarza się często - byk był tak "dzielny", czyli tańczył tak, jak mu torero zamachał płachtą, że obserwujący walkę sędziowie pozwolili mu zadecydować o losach zwierzęcia, a on, wypełniając zresztą wyrażaną głośno i wyraźnie wolę tłumów zgromadzonych na widowni, szlachetnie darował mu życie. Niestety takie szczęście nie spotkało pozostałych pięciu byków. Jeden z nich wziął też na rogi i poturbował (wbrew pozorom bardzo niegroźnie) matadora, co przyjęłam wręcz z satysfakcją. Torero przeżył i pojawił się w kolejnej walce, a byk egzekucji i tak nie uniknął.



Z całego serca wspierałam też protest młodych ludzi, którzy na początku pierwszej walki wstali z miejsc, odziani w koszulki z literami układającymi się w hasło wzywające do zaprzestania walk byków. Sprawnie i szybko zostali usunięci z widowni, aby widowisko mogło trwać dalej...





Pomimo niezaprzeczalnego okrucieństwa i bezsensu tej powolnej tortury, w korridzie jest jednakże piękno - dobry matador potrafi sprowokować byka do hipnotyzującego tańca pełnego gracji i wdzięku. Udane pozycje widzowie wynagradzają okrzykami: Olé! Olé! Torero! Torero!, a wielkie emocje tłumu udzielają się choćby wbrew woli. Niezawodna Wikipedia donosi, że w maju 2011 w referendum Ekwadorczycy podjęli decyzję o zakazie zabijania byków podczas korridy. Chciałabym wierzyć, że wkrótce taką zmianę regulaminu wprowadzą też inne kraje regionu, choć entuzjazm dla tej "gry" i niechęć w stosunku do protestujących przeciwników zabijania byków, które widziałam w plaza de toros w Cali nie nastrajają mnie zbyt optymistycznie.

Dla zainteresowanych, więcej zdjęć z korridy na Picasie (po prawej wyżej jest link do zdjęć Maliny

czwartek, 22 grudnia 2011

Zimowisko. Etap 1: Antioquia



Zimowisko zaplanowałam wyjątkowo starannie, ponieważ druga polowa grudnia i pierwsza stycznia to szczyt sezonu turystycznego. Znacie powiedzenie: chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach? Plany wzięły w łeb w chwili, kiedy do wakacji podłączył się Leo. Tak wiec najpierw lot, kupiony przeze mnie z wyprzedzeniem na sympatyczna godzinę 9:05, która nie wymaga zbyt wczesnej pobudki, a jednocześnie gwarantuje wczesny przylot do Medellin. Kiedy Leonardo podjął odważną decyzję o rozstaniu się z praca na całe dwa tygodnie, ten wygodny lot był już wykupiony i pozostała jedynie opcja 6:00 rano. W piątek poprzedzający wylot, na palmy padła plaga czy też zadziała się inna sytuacja kryzysowa, w rezultacie Leo wyszedł z pracy o północy, a oczywiście czekało go jeszcze pakowanie. Kiedy obudziłam się o 3:30, okazało się, ze pracuś śpi smacznie na sofie, a plecak leży pusty obok niego. O 4:30, kiedy powinniśmy już być w taksówce, pakowanie nadal trwało w najlepsze, a o 5 rano, kiedy powinniśmy być już na lotnisku, najlepiej odprawieni, dopiero łapaliśmy na ulicy taksówkę. Nadal uważam, że cudem udało nam się wsiąść do samolotu!

Wsiedliśmy, do dwóch różnych samolotów, bo wg pani z okienka lot o 6:00 rano był pełen i nie mogłam się przesiąść z mojej 9:05 (potem się okazało, ze miejsce obok Leo było wolne...), wystartowaliśmy, wylądowaliśmy i zameldowaliśmy się w mojej, można rzec, stałej miejscówce w Medellin, w 61Prado. Medellin, jak cala Kolumbia, żyje już od paru tygodni Świętami i jak co roku organizuje sławną na cały kraj świąteczną iluminację. W tym roku wg mieszkańców miasta jest kiepściutko, co w zasadzie mogę potwierdzić. Światełek jest dużo i są kolorowe, ale jakoś zupełnie bez polotu.







Z Medellin wybraliśmy się nad Rio Claro, która z powodu obfitych deszczy wbrew nazwie wcale nie jest w obecnej chwili przejrzysta, lecz mętna od niesionego piasku. Nocowaliśmy w naprawdę wyjątkowym miejscu z niczym niezakłóconym widokiem na rzekę i górujący nad nią marmurowy klif - nasz pokój nie miał frontowej ściany. Przyroda stanęła na wysokości zadania: w ciągu 24 godzin widzieliśmy kolibry, jadowitego węża, na którego niemalże nie nastąpiliśmy po ciemku, szafirowe motyle większe od mojej dłoni, ćmy podobnej wielkości (ci, którzy mnie choć trochę znają, mogą sobie wyobrazić mój entuzjazm!), gigantyczną iguanę wylegującą się na zwisającym nad rzeka konarze drzewa i tarantulę konsumującą dżdżownicę o długości przynajmniej 20cm, grubą na palec.





Nieopodal znajduje się Hacienda Napolis, niegdysiejsza wiejska rezydencja narkotykowego króla Pablo Escobara, za czasów jego władania licząca 3000 ha. Pablo pieniędzy miał w brud, więc w swojej hacjendzie miał wszystko, o czym tylko zamarzył: prywatne zoo z zebrami, żyrafami i hipopotamami, wyjątkowo kiczowaty park jurajski z replikami dinozaurów, stajnie, powozownie, a niewykluczone, że i parę krzewów koki gdzieś po kątach rosło. Obecnie hacjenda w okrojonym do 350 ha rozmiarze jest udostępniona zwiedzającym, a dla mnie główną atrakcją (poza różowymi hipopotamami) było mariposario, czyli... hmmm... motylarnia ;-)



















W tej chwili jesteśmy w małym, lecz pięknym miasteczku Jardin, które swoja uroda i obfitością flory nie przynosi ujmy swojej nazwie. Bardzo delikatnie obydwoje dziś siadamy, gdyż byliśmy na dość meczącej konnej eskapadzie do jaskini o szumnej nazwie Cueva del Esplendor. Dzień pełen wrażeń! Zaczęło się od... świniobicia, które przeczekałam za rogiem z zatkanymi uszami. Potem wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy ostro pod górę w błocie sięgającym koniom do kostek. Laikom wyjaśnię, że koń ma kostkę tam, gdzie my mielibyśmy kolano, a kolano tam, gdzie powinno być biodro. Po półtorej godzinie przesiedliśmy się na własne nogi i na przemian drapiąc się w gore i zsuwając po błocie w dół, brodząc przez rzekę i skacząc po kamieniach, dotarliśmy do jaskini, do której wpada wodospad. Po takich atrakcjach bardzo smakował nam obiad zapakowany ładnie w palmowe liście, który skonsumowaliśmy nad rzeka.









Po wycieczce odwiedziliśmy farmę naszego przewodnika, który m.in. uprawia kawę. Okazuje się, że ziarna kolumbijskiej kawy dzielą się na trzy kategorie: sort pierwszy idzie w całości na eksport, sort drugi na lokalny rynek, a sort trzeci trafia do świńskich ryjów. W Jardin kawa nie rośnie jak opętana, więc wielu rolników przestawia się na uprawe eksportowego owocu zwanego gulupa (bliski kuzyn marakui).



Jardin to miasteczko bardzo typowe dla krajobrazu Antioquii, gdzie znane wydaje się powiedzenie "zastaw się, a postaw się". Wychodzące na ulice okna domów są szeroko otwarte, żeby każdy mógł podziwiać starannie zaaranżowane wnętrza z wystawką rodzinnej zastawy i sreber. Do mieszkania służą pokoje wewnątrz domu, te zewnętrzne bardziej przypominają wystawę sklepu z wyposażeniem wnętrz lub muzeum. Wieczorami wypada też się pokazać na plaza mayor, czyli głównym placu. Co zamożniejsze rodziny prezentują się dumnie w siodłach, jeżdżąc zebranym kłusem w górę i w dół stromych uliczek, a konisie stukają podkowami i krzeszą iskry na bruku.







Jutro spędzamy kolejny dzień w Jardin, a nocą ruszamy do Cali na największe w Ameryce Południowej święto salsy!

środa, 7 grudnia 2011

Nudno jak w polskim filmie

No dobrze, dobrze, już się tłumaczę, dlaczego cisza i nic się nie dzieje!

Szukamy mieszkania. Ma to być apartoestudio, czyli niejako kawalerka, co tu oznacza mieszkanie o rozkładzie mojego warszawskiego. Niby proste, a jednak... Okazje trafiają się albo bardzo atrakcyjne, lecz zbyt duże, a co za tym idzie, zbyt drogie, albo wręcz przeciwnie, trafiamy do lokali, których nawet w porywach szaleńczej fantazji nie śmiałabym określić mianem mieszkania. Prędzej poligonu doświadczalnego. Albo schowka. Inwencja właścicieli lokali na wynajem nie ma granic. Ogłoszenie mówi: piękne, przestronne mieszkanie. Na miejscu zastajemy ruderę w trakcie (prawdopodobnie) remontu, z tajemniczymi dziurami w ścianach i gołym betonem na podłodze. Łazienka jest owszem, duża i ładna, i w dodatku z gazowym piecykiem na wodę, co tutaj jest luksusem, za to cała kuchnia kryje się w szafce o szerokości 1 metra. Ewentualnie jedyna łazienka ma powierzchnię 1,5 m2, a rura będąca namiastką prysznica zwisa smętnie wprost nad muszlą klozetową...

Tak więc na oglądaniu podobnych cudów architektury (i na pracy) minął mi kolejny weekend. A mogło być tak pięknie: krajoznawcze wycieczki, odwiedziny w przybytkach kultury, relaks u wód... Cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze, a w tym momencie ważniejsze wydaje się znalezienie nowego lokum.

Trochę też już pracuję, na razie na pół, a raczej ćwierć gwizdka, ale zawsze to coś. Starczyło na piękne gumowco-kowbojki made in Argentina, dzięki czemu niestraszne mi teraz deszcze i burze, które już dwukrotnie uniemożliwiły mi wyjście z domu na lekcje hiszpańskiego! W zeszłym tygodniu padał nawet grad. Ostatnie dwa zdania powinny starczyć za odpowiedź tym z Was, którzy ślą do mnie wyrazy zazdrości na okoliczność mojego mieszkania w tropikach ;] Owszem, Kolumbia to kraj tropikalny, ale 2650 m n.p.m. czyni swoje. Na szczęście można się pocieszać nieprzebranym bogactwem tropikalnych owoców!

Dostałam też od paru osób pytania o standard życia, zarobki nauczycieli itd. Standard życia zależy bezpośrednio od dochodów netto, jak wszędzie. Znam z widzenia rodzinę, która mieszka pod schodami wiodącymi na moją stację Transmi, znam też rodzinę, która mieszka w willi niemalże rodem z Dynastii (tyle że w dobrym guście). Generalnie nauczycieli stać na wynajęcie samodzielnego mieszkania w przyzwoitej okolicy. Zarobki są niższe, niż u nas, ale też wiele kosztów jest niższych. Tanio można zjeść poza domem - pełen obiad (trzy dania) za 8-12 zł. Niedrogo jest w małych sklepikach na rogu, dużo drożej w supermarketach (sic!). Tanie są taksówki, o ile trafi się na uczciwego taksówkarza. Drogie są te dobre kluby nocne - po 20:00 wejście kosztuje nawet do 35 zł, a w dodatku często w cenę nie jest wliczone nawet jedno marne piwo! Koszmarnie droga jest przyjemność ślizgania się na łyżwach (tak, tak!) na lodowisku postawionym na czas świąteczny przy pobliskim centrum handlowym - 70 zł!

A torebki i buty, proszę Pań, są tutaj rewelacyjne! Mnóstwo odważnych wzorów, we wszystkich kolorach tęczy i w dodatku nie jest tak, że jeden sezon, jeden fason. Powstrzymywanie się od zakupów wymaga zaprawdę silnej woli, a że ją mam, kupiłam na razie tylko cztery pary ;]

Co poza tym... A tak, drobne różnice kulturowe.

Różnica pierwsza. Wchodzimy do restauracji, całkiem przyzwoitej. Pierwsza rzecz, którą robię, jako Europejka z zachodnimi przyzwyczajeniami? Zdejmuję kurtkę. I jestem w tym wyjątkiem. 99% Kolumbijczyków siedzi w kurtkach lub płaszczach. Zresztą w domu w chłodniejsze dni też potrafią chodzić w kurtce.

Druga ciekawostka: jedziemy autobusem, zwalnia się miejsce. Co robimy? Najpierw skanujemy wzrokiem otoczenie, sprawdzając, czy nie czai się na nie jakaś ciężarna, matka z dzieckiem na ręku, inwalida, lub po prostu ktoś bardziej zdeterminowany. Podchodzimy do miejsca krokiem niespiesznym, acz zdecydowanym i zawisamy w powietrzu nad siedzeniem na dłuższą chwilę. Ten zwyczaj bardzo mnie intrygował; okazuje się, że chodzi o odczekanie, by siedzenie... ostygło po poprzednim pasażerze.

Trzecia rzecz, znów wracamy do restauracji. Idziemy na obiad, przekąskę lub kolację. Ja szukam łazienki, żeby umyć ręce, ewentualnie korzystam z żelu dezynfekującego (dodam, że są tu łatwo dostępne na każdym kroku). Kolumbijczycy wolą nie myć rąk, natomiast dla zachowania (pozorów?) higieny, konsumują z serwetki.

Idiosynkrazja nr 4, doprowadzająca mnie do szewskiej pasji: czekamy na stacji na Transmilenio. Ustawiamy się przed drzwiami z pleksi, przez które będziemy wsiadać do autobusu, w sposób maksymalnie utrudniający ruch innym. Podjeżdża autobus, nie nasz. Nie ruszamy się z miejsca ani na milimetr. Jeśli jest za nami ktoś, kto chce do niego wsiąść, jego problem. Podobnie, problemem pasażerów wysiadających jest to, że wysiadają. My stoimy. Podjeżdża nasz autobus. Lekceważąc wysiadających, zaczynamy energicznie wpychać się do środka. Uff, jesteśmy jedną nogą w środku, dostawiamy drugą i zamieramy. Nieistotne, że dalej jest luźno; o ile nie wypatrzymy wolnego miejsca siedzącego, stoimy jak słup soli jak najbliżej drzwi, najlepiej opierając się o innych pasażerów. Wysiadając napotykamy się na opór reszty pasażerów, tych w autobusie i tych na stacji, czekających na zupełnie inny autobus, lecz dzięki energicznemu pchaniu się i uprzejmu powtarzaniu "permiso, permiso", udaje nam się zazwyczaj wysiąść na właściwej stacji.

Aneks do nr 4: jednocześnie, w tym samym Transmi, jeżeli widzimy pasażera z siatami, ciężką torbą itd, a sami wygodnie siedzimy, przejmujemy jego bagaż i trzymamy na kolanach.

Ach, radości i frustracje odkrywania nowych kultur... :]

Na koniec gorąco dziękuję tym z Was, którzy przesłali mi mikołajkowe pozdrowienia, życzenia, e-kartki itd, zrobiło mi się cieplutko na sercu. Ci, którzy nie wysłali i teraz jest im łyso, przed Wami Święta i Nowy Rok, więc będzie okazja do rehabilitacji ;P