poniedziałek, 30 listopada 2009

Tam, gdzie rosna bambusy i grasuja pijawki...

... czyli relacja z trzydniowego trekkingu w dzungli w okolicach Luang Namtha.

Zaczelam od wizyty na lokalnym rynku, bo po prostu musialam udokumentowac sprzedawane tu specjaly. Niestety nie wszystkie udalo sie mi sie utrwalic, poniewaz sprzedawcy owszem, nie maja nic przeciwko przygladaniu sie sprzedawanym przez nich (w celach konsumpcyjnych!) nietoperzom, wiewiorkom i wezom, ale poniewaz te zwierzeta sa ofiarami klusownictwa, nie pozwalaja robic zdjec. Oczywiscie kilka fotek udalo mi sie potajemnie zrobic, zamieszczam je zatem, ostrzegajac lojalnie, ze niekoniecznie sa to mile dla oka obrazki.











O 9 rano z pozostala siodemka wsiedlismy do tuk-tuka, a po niecalej godzinie zaczelismy wspinaczke. W gore, w dol, w gore i w dol, przez dzungle. I tak przez okolo 6 godzin, z przerwa na przepyszny lunch przyniesiony dla nas przez dwoch tragarzy. Obrus z lisci bananowca, rowniez z nich zrobione przez nas "miski", pysznosci kupione na porannym targu ("niestety" bez ekscentrycznych, lokalnych specjalow). Nocowalismy w wiosce plemienia Lantan, malenkiej osadzie zagubionej posrodku dzungli, nad brzegiem rzeki, gdzie najedlismy sie mnostwo strachu z powodu lokalnej dziewczynki ("she's a little mad", wyjasnil nasz przewodnik, Tho) wprost z filmu "Egzorcysta".















Drugiego dnia wedrowalismy przez duzo starsza dzungle, przez bambusowe zarosla, pomiedzy poteznymi drzewami, ktorych korony nie przepuszczaly najmniejszych promieni slonca. Z powodu klusownictwa niestety dzungla jest cicha - zwierzeta slyszac ludzi zamieraja lub uciekaja... Natomiast podczas naszego trekkingu w jednej z wiosek pojawil sie lampart, lupem padla krowa, truchlo widzielismy na wlasne oczy, potwierdzamy, ze wygladalo na dzielo wielkiego kota! Drugi dzien to rowniez dzien walki z pijawkami, na szczescie wszystkim udalo sie uniknac krwawego spotkania trzeciego stopnia i skonczylo sie na strzasaniu ich z butow. Drugi nocleg w wiosce Khuma, wprawdzie duzo wiekszej i na pierwszy rzut oka blizszej cywilizacji, ale majacej duzo rzadszy kontakt z cudzoziemcami, bylismy wiec wielka atrakcja. Na kolacje zabito dla nas - na naszych oczach - dorodna kaczke, dla czesci "wycieczki" bylo to trudne doswiadczenie...













Dzien trzeci to splyw kajakami po rzece, miejscami rwacej i najezonej kamieniami, moj kajak osiadl na nich trzy razy, ale skonczylo sie bez wywrotki.

Prawdziwym ukoronowaniem trekkingu byl goracy prysznic, pierwszy od trzech dni, ktory wzielam w moim uroczym hoteliku w Luang Namtha, teraz marzy mi sie lozko z prawdziwym materacem i posciela, i zamierzam wlasnie przystapic do realizacji tego marzenia!

Kolejne kilka dni spedze znow odcieta od elektrycznosci i internetu, wiec a bientot!

czwartek, 26 listopada 2009

Lost in Laos

Niecale dwie minuty przeprawy lodzia przez Mekong dziela Laos od Tajlandii. Od razu z granicy przyjechalam do Luang Namtha, skad chce wyruszyc na dwudniowy treking. Ale jutro odpoczywam po bardzo meczacej podrozy autobusem. Droga, ktora jechalismy, nasuwala skojarzenia ze Szwajcaria, nie tyle ze wzgledu na otaczajace z wszech stron gory, ile z powodu olbrzymiej ilosci dziur w nawierzchni. Byly po prostu dziury, glebokoscia gwarantujace utrate kola, byly fragmenty pozbawione asfaltowej nawierzchni, byly tez miejsca kazace domyslac sie niezwyklej aktywnosci tektonicznej w tym regionie... Jedynym samochodem, jaki odwazylabym sie prowadzic po tej trasie bylby samochod sluzbowy! Jak nie dziury, to zakrety, jak nie zakrety, to krowy, bawoly, swinie, kury i lezace posrodku szosy psy... Ale okolice w pelni wynagradzajace trudy podrozy!

Zafundowalam sobie nocleg w pieknym i luksusowym (zwlaszcza biorac pod uwage sredni standard wybieranych przeze mnie "noclegowni") hoteliku. Mam olbrzymie lozko zaslane snieznobiala posciela i spora, bardzo ladna lazienke, za cale 19 zlotych za noc!

Hmmm... chyba bardziej odpowiedni bylby dla tego posta tytul: In love with Laos, ale nie spieszmy sie z takimi deklaracjami!

wtorek, 24 listopada 2009

Etap pierwszy ukonczony

Dobiegl konca moj pobyt w Tajlandii. Nie jest latwo wyjechac, tak latwo tu podrozowac. W nocnym mikrobusie do Chiang Khong, czyli na granice z Laosem, podsumowalam sobie krotko te 25 dni.

Najlepsze jedzenie: u Naa i w Charlie and Lek w Pai.

Najlepsze miejsca do relaksu: Sangkhla i Pai.

Najbardziej stymulujace znajomosci: Sabine i David.

Najbardziej ostre jedzenie: u Naa w Pai.

Najlepsze masaze: tajski w wiezieniu dla kobiet i stop w Silver Hands w Chiang Mai.

Pora teraz zagubic sie w Laosie...

niedziela, 22 listopada 2009

Pai, dzien drugi

Pai coraz bardziej mi sie podoba, wiec postanowilam zostac tu jeszcze jeden dzien. Dzis, jak przystalo na dwie inteligentne kobiety, ruszylysmy z Sabine na gorskie drogi miejskimi rowerami, budzac po drodze zasluzone zdziwienie i mniej zasluzony podziw. Przed wyruszeniem w trase zjadlysmy przepyszne sniadanie w Good Life.



Pierwszym przystankiem byl basen z woda z termalnych zrodel,



drugim wawoz,



a po dosc meczacej wycieczce i przepysznym obiedzie w Charlie and Lek przyszedl czas na zasluzona drzemke na werandzie.



Czujemy sie jak na wakacjach.

sobota, 21 listopada 2009

Relaksu ciag dalszy - Pai



Uleglam namowom Davida, zrezygnowalam z rejsu z Tha Ton do Chiang Rai i w drodze powrotnej z Soppongu do Chiang Mai zatrzymalam sie w ulubionej miejscowosci hippisow, artystow, (pseudo)filozofow i ludzi pozytywnie zakreconych - Pai. Wreszcie spelnia sie moje marzenie o bambusowej chatce na palach, wreszcie moge lezec w hamaku z ksiazka i niewiele robic. A poniewaz ma byc odpoczynek, wracam na hamak, podziwiac powyzszy widok!

Malina w wiosce Lisu

Trzy dni temu zawitalam do Soppongu, czyli do Pangmapha, gdzie spotkalam Alberta, mojego gospodarza. Albert, Amerykanin, z wyksztalcenia psycholog, a z wyboru nauczyciel vipassany oraz dobrego zycia, piec lat temu poznal Susanan, kobiete z plemienia Lisu. Tak zaczyna sie ta nieprawdopodobna historia milosna, ktora polaczyla dwoje ludzi z zupelnie innych swiatow. Dzieli ich wiele: kultura, religia, bariera jezykowa, ale wydaje sie, ze umilowanie prostego zycia jest wystarczajacym spoiwem dla ich zwiazku.

Albert i Susanan prowadza homestay: mieszkalam w ich domu, jadlam z nimi posilki, uczestniczylam w zyciu wioski. Planowalam moj czas w Soppongu spedzic aktywnie, poszalec na rowerze po pieknych gorach otaczajacych miasteczko, zwiedzic jaskinie Tham Lod, wziac lekcje tradycyjnego tkactwa, ale juz pierwszego dnia atmosfera spokoju i relaksu wywarla na mnie wplyw. Koniec koncow w Nong Tong nie robilam praktycznie nic: wczesnie chodzilam spac, wstawalam wraz z cala wioska o 6 rano, plywalam w rzece, siedzialam na werandzie i obserwowalam zycie Lisu. Czulam sie szczesliwa i wreszcie odpoczywalam.

Dokladnie tego dnia, gdy zawitalam do Nong Tong, w wypadku samochodowym zginela jedna z mieszkanek wioski, niemalze moja rowiesnica. Dwie doby trwalo czuwanie przy zwlokach, ulozonych w trumnie z tekowego drewna, stojacej w domu rodziny zmarlej. Ja tez, wraz z Albertem, jego zieciem i Sabine, podrozniczka z Amsterdamu, odwiedzilam zmarla, zapalilam kadzidlo, zostawilam datek dla rodziny. Poniewaz dla Lisu, ktorzy sa albo buddystami, albo katolikami, ale przede wszystkim wyznaja animizm, smierc jest uwolnieniem sie od ciezaru zycia, stypa jest okazja do zabawy, alkohol leje sie strumieniami, a mezczyzni ostro graja w karty. Trzeciego dnia kobieta zostala pochowana na polu nalezacym do jej rodziny, a po pogrzebie cala wioska, wiec rowniez i ja, zostala zaproszona na wystawna stype. Specjalnie na te okolicznosc zarznieto wielka swinie, a kobiety z wioski od rana do wczesnego popoludnia gotowaly rozmaite potrawy.

Smierc jest tutaj naturalna konsekwencja zycia, wiec korzystajac z okazji, po obiedzie kobiety zajely sie sprawa najwyzszej wagi: przebieraniem wsrod tkanin przywiezionych przez kilka z nich z samego Bangkoku! Czuje, ze niedlugo spora czesc mieszkanek Nong Tong bedzie chodzic w lazurowych tunikach, gdyz ta materia sprzedawala sie najlepiej.

Niezwykle, zaskakujace w swoim autentyzmie doswiadczenie.

Najpierw pare obrazkow z wioski:















Lisu uprawiaja ziemie, ktora wyrywaja lasom metoda wypalania:









Kobiety Lisu nosza niezwykle barwne tuniki z bardzo praktyczna kieszenia na piersi:







A tak wygladaly targi podczas stypy:











Lisu udaje sie zyc niemalze tak samo, jak zyli ich dziadkowie i pradziadkowie, nie boja sie tego, co nowoczesne, lecz ponad nowoczesnosc cenia to, co sprawdzily przed nimi pokolenia. Sa serdeczni, lecz dumni i moze dlatego odczuwalam pewne oniesmielenie w stosunku do nich - dlatego tez nie ma wsrod zdjec "wyproszonych" portretow...

wtorek, 17 listopada 2009

Dwa dni atypowych rozrywek w Chiang Mai

Wreszcie na polnocy!

Chiang Mai przyjemnym miastem jest, a przede wszystkim mozna tu sprobowac troche mniej typowych rozrywek.

Wczorajszy dzien spedzilam na przyrzadzaniu (i konsumowaniu) szesciu przepysznych tajskich potraw: zrobilam pad thai, pikantna i kwasna zupe z krewetkami, smazonego kurczaka z nerkowcami, smazone lecz nie tluste "sajgonki", czerwone curry z mlekiem kokosowym i dwoma rodzajami baklazana (zaden nie wygladal jak baklazan...) i sticky rice z mango na deser. Razem z poznana przy garach Stacy poszlysmy tez porozmawiac z mnichami w Wat Suan Dok, skonczylo sie na ponad dwugodzinnej ozywionej dyskusji z mnichem z Birmy. Jesli pamiec mnie nie myli, styl zycia buddyjskiego mnicha obwarowany jest 347 zasadami! Najwazniejsza lekcja: nawet jesli zapomnimy nasze uczynki, one o nas nie zapomna.

Niestety moj pobyt w centrum medytacji zostal odwolany, ale za to bylam dzis na masazu w wiezieniu! Naprawde! W Chiang Mai jest wiezienie dla kobiet prowadzace bardzo ciekawy program resocjalizacyjny. Osadzone w nim kobiety ucza sie zawodu, a gdy do konca wyroku pozostaje im nie wiecej niz szesc miesiecy, zaczynaja prace w przyzakladowym salonie masazu. Zarobione przez nie pieniadze sa przez zaklad przechowywane, dzieki czemu po odbyciu kary wiezniarki maja pewne srodki na rozpoczecie nowego zycia. Salon czysciutki, masaz po konkurencyjnje cenie, a masazystki-wiezniarki tak mile, ze nabralam podejrzen co do zasadnosci odbywanej przez nie kary. Wiezienie w ramach programu prowadzi rowniez restauracje, jesli ktos boi oddac sie w rece kryminalistek.

Takze dzis poznalam Davida, ktory pisze angielskie teksty piosenek m.in. dla Dody i idac za jego rada z Soppongu pojade do Pai. Tak wiec dzis czeka mnie druga, ostatnia noc na macie do masazu w salonie Jess, Erica i SW. Moi gospodarze zasluguja wszakze na kilka zdan na ich temat. Mieszka ich w domu z czerwonym dachem nieopodal Wat Phra Sing trojka: Jess, moja oficjalna gospodyni, instruktorka jogi, z ktora mam glownie kontakt telefoniczny; Eric, nauczyciel jogi i masazysta, profesjonalnie zajal sie moim nadwerezonym miesniem, a gdy bralam prysznic, przygrywal mi na bebnach i gitarze; oraz SW, dziennikarz z Birmy, niezwykle opiekunczy, cieply i dyskretny czlowiek, ktory zabral mnie na najlepszy pad thai w miescie. Zakrecony, hippisowski i brudnawy dom, gdzie od razu poczulam sie jak jego pelnoprawny mieszkaniec.

Jutro ruszam do Soppongu odkrywac, jak sie zyje wsrod ludzi z plemienia Lisu.

niedziela, 15 listopada 2009

Ruin czesc trzecia, ostatnia

Dzis odczulam juz wyrazny przesyt ruin, odmowilam nawet wstepu do jednej z nich, posiedzialam sobie w cieniu i czytalam przewodnik. W nocy jade pociagiem do Chiang Mai, oby bylo chlodniej!! Zalaczam zdjecie, na ktorym widac, ze prawdziwa kobieta w kazdych okolicznosciach zadba o to, by rower pasowal kolorystycznie do sukienki i torebki :]











Obiecuje, ze przez jakis czas nie bedzie juz zdjec ruin!

PS 1: Tak, mozna dawac adres bloga znajomym.
PS 2: Apel do A. Drogie A. Znam Was zbyt wiele, zeby sie domyslic, ktora z Was zamieszcza komentarz.
PS 3: Bardzo dziekuje wszystkim Komentatorom, milo jest mi czuc Wasza obecnosc przy mnie!